piątek, 15 listopada 2013

Dzień z życia mrówki...

W obliczu małej przygody lub czytanej książki lub słońca, które wyszło po tych pochmurnych dniach postanowiłam zrobić wpis typu dzień z życia.... Ciekawe co wyjdzie. Zastanawiałam się, czy przygoda może zdarzyć się tylko w lesie, w górach, czy innych, równie miłych okolicznościach? Czy to, że popsuło się auto podczas powrotu do domu z wielkimi zakupami też się liczy?? W każdym razie ja miałam to ostatnie ;-)

Wstałam wcześnie, z dobrym nastawieniem, zrobienia wszystkiego co mam do zrobienia i wielkich zakupów, spoż-chem dla domu i rodziny. Wiedziałam od wczoraj (dziecko zakomunikowało mi w drodze do przedszkola, że zimno mu w nóżki), że dziś jest ten dzień: muszę przekonać chłopca do założenia rajstop pod spodnie.... Chłopiec ma dwie starsze siostry i bardzo silną potrzebę męskości! Ciężko przekonać go do czegokolwiek co może wydawać się choć odrobinę "dziewcynowe", jak na przykład rajtki. Nie wiedziałam jak to zrobić, ale nadzieją były grafitowe rajstopy z zielonymi robotami od Kochanej Cioci Ka :-) Na skutek posiadania rajtek z robotami okazało się, że mam inny problem: otóż chłopiec nie chciał założyć spodni.... tak podobały Mu się roboty...  Zaprowadziłam dzieci do placówek publicznych typu szkoła i przedszkole. (Musiałam wrócić jeszcze do przedszkola, bo dziś piątek - dzień zabawek, a na krześle w domu została torebka z Myszką Miki, zebrą i autkiem.) 

Pojechałam w końcu do sklepu. Zakupy wysypywały się z kosza (rzadko zdarzają mi się aż takie). Zapakowałam wszystko do auta i jadę, nie za daleko, ale z górki na szczęście. Coś zaczęło się dziać z autem, zjechałam na bok, próbowałam, próbowałam, odpalił. Pojechał kawałek i znów cisza. Na szczęście z górki. Wjechałam na luzie ;-) na parking i to byłoby na tyle... Część zakupów zapakowałam do torby (takiej niebieskiej IKEA, nie eleganckiego koszyczka...) w tym 6 litrów mleka (mam nadzieję, że na weekend wystarczy...) i wszystkie rzeczy, które powinny trafić do lodówki i poczłapałam do domu jak ta mrówka z tytułu. Tak myślę sobie, że z 1,5km. Całe szczęście, że nie zakupiłam do tego, jak planowałam, pęczka PRL-owskich goździków do wazonu. A swoją drogą pomyślałam sobie, że w czasach PRL-u z takimi zakupami... Może nawet ktoś zrobiłby mi zdjęcie...
Jak dobrze, że świeciło dziś słońce... Łatwiej zobaczyć dobre strony... Zastanawiałam się co dalej. Zostawić resztę w aucie (wielu rzeczy potrzebowałam na już)? Poczekać na transport jakiś? A może na męża (do poniedziałku)? Czy zabrać plecak i wspominając stare, studenckie czasy wrócić po 3 l płynu do prania, 2 l płynu do płukania, soki - 2 l, oleju słonecznikowego 2 l, 2 puszki masy krówkowej, 2 kg cukru i standardowo oczywiście: papier toaletowy! a jakże!... Razem ok 12 kg. Wybrałam tę ostatnią opcję. Doszłam do domu z pierwszą partią i cieszyłam się bardzo, że była w niej mleczna czekolada. Po zasileniu czekoladą (PRAWIE jak wędrówka po górach) wróciłam na miejsce zdarzenia. Zapakowałam te 12 l  i papier toaletowy do wielkiego plecaka (papier się nie zmieścił oczywiście, to byłoby dopiero widowisko w PRL-u, wielka paka BIAŁEGO papieru toaletowego!) Dzwonię do męża i mówię Mu jaką żonę ma silną i dzielną :-) Co On na to? Że jestem dzielniejsza niż myślałam! Bo takie płyny, oleje czy soki są przecież cięższe niż woda i na plecach mam znacznie więcej niż 12 kg, wspaniale! No to tak sobie kontemplowałam te kilogramy i wymyśliłam, że jestem jeszcze dzielniejsza :-), bo przecież nosiłam takie kilogramy już przynajmniej 3 razy w życiu i to przez kilka tygodni. Teraz te kilogramy same biegają, na swoich nóżkach...

Taki dzień dobroci dla siebie (te komplementy), taki miał być z założenia, choć plany były inne... Miałam pobiegać łapiąc na twarzy ciepłe promienie jesiennego słońca, pod stopami czuć szeleszczące liście, a później długa kąpiel... Tymczasem dźwigając zakupy (min. pachnący płyn do kąpieli ;-) myślałam, o tym, że jestem dzielna i silna :-))) Ciekawe, co było dla mnie lepszą terapią, co powiedziałby psycholog?

Mrówka do domu wróciła szczęśliwie, modląc się po drodze żeby działały windy... oraz wykonując telefony na które nie miała wczoraj czasu.  Wróciła i zrobiła sobie kanapkę i kawę i poczytała książkę. Tak, pijam kawę z mlekiem do kanapek, zupełnie mi to nie przeszkadza, a wręcz uwielbiam. A w ogóle to chyba pierwszy raz jadłam sałatę rzymską (!) Smaczna, trochę kapustowa.


Skąd ten dobry humor, pomimo wszystko? Czy stąd, że auto stoi bezpiecznie na parkingu i obyło się bez służb specjalnych? Czy może na skutek ślicznych świątecznych poszewek, które zakupiłam po drodze? Pewnie wszystkiego po trochu, ale skłaniam się do ostatniego (znów).


Diagnoza (telefoniczna) awarii auta? Brak benzyny (tak, mąż mówił - zatankuj - zapomniałam) lub/i akumulator (na skutek prób odpalenia auta na oparach benzyny...)  Się okaże, ale nie mówmy już o tym...
A co z książką którą czytam? "Matecznik" Agnieszki Grzelak. To dziennik mamy 4 córek. Wspomniana mama pisze dziennik choćby po to, żeby wiedzieć dlaczego wieczorem jest tak bardzo zmęczona...  To dobry powód. Sama często zastanawiam się nad tym. Nie pracuję zawodowo. Nie mogę powiedzieć ilu miałam klientów, albo pieniędzy zarobiłam. Kładę się wieczorem i nie widzę już stert czystych rzeczy w półkach i pełnych brzuszków, albo pięknie czytanej historyjki z angielskiego przez Najstarszą. Wielu rzeczy, które robię po prostu nie widać. To, że nie widzą ich inni bywa problemem, ale jeśli przestaję widzieć je ja sama, problem się pojawia na serio... Wbrew pozorom tej książki nie czyta mi się dobrze. Mam wrażenie, że każdy dzień mamy jest męczeństwem. Bardzo mnie dotykał ten fakt, przez pierwsze opisywane dni. Zastanawiałam się czy ja tak też mam, czy tak odbieram moją rzeczywistość. Pewnie przez te kilkanaście godzin każdego dnia zapisałabym kila gorzkich zdań. Może to mnie tak zabolało, że są i takie dni, męczeńskie prawie... Oczywiście w książce są też radosne chwile, śmieszne historyjki, łzy macierzyńskiego wzruszenia. Dużo ostatnio myślę o tym moim macierzyństwie i pracy w domu. Jestem w komfortowej sytuacji w porównaniu z bohaterką książki, bo uwielbiam gotować, prawie codziennie. I wejście do kuchni nie jest dla mnie tylko obowiązkiem, zwłaszcza teraz...
Z uśmiechem odkrywam, że podobnie jak tamta mama lubię jeść śniadanie w samotności. Czasem wstaję wcześniej, przed wszystkimi, żeby móc wypić kawę w porannej ciszy. Jest zupełnie inna niż wieczorna. Nawet miałam czasem wyrzuty z tego powodu, ale nie unikam wspólnych posiłków. Zadaję sobie trud zanoszenia obiadów i kolacji do dużego pokoju, żebyśmy mogli wygodnie, wszyscy razem zjeść. Tylko te śniadania...  fajnie, że ktoś też tak ma ;-)
Moje czytanie przerwał telefon sąsiadki, byłej sąsiadki, do której jeszcze niedawno, w kapciach wpadałam na kawkę. Była w pobliżu naszego wieżowca, no to wpadła na kawkę (nie w kapciach ;-). Trudno teraz spotkać się dwóm mamom szóstki (łącznie) dzieci. Najlepiej więc wpadać bez zapowiedzi :-) Jest mniejsza szansa, że w przeciągu tych decyzyjnych 15 minut nic nie stanie na przeszkodzie spotkaniu. I nie ma to jak druga mama, która jest bardzo uważną obserwatorką. "O zrobiłaś to, a tego nie było i meble pomalowane." Tak.... pracuję, widać to, jestem.

- Mamo, zrobiłem dla Ciebie taki obrazek, są linie i piecątki (Jan, lat 3,5) 





- O, jaki śliczny, bardzo Ci dziękuję :-)

  Na to Maria, zdaje się, że lekko zazdrosna: 
- A ja też zrobię obrazek! Jeszcze nie wiem jaki i dla kogo... 

Czyli dzieci wróciły ze szkoły i przedszkola. Najstarsze dziecię miało dziś pierwsze zajęcia na nartach w tym sezonie. Jest zmęczona jak nikt! Chce odpocząć i zjeść obiad! Na obiad jajecznica i bułki z masłem. No nie zdążyłam... Zdarza się, ale dziś nie mam wyrzutów. Dziś wiem, że i i tak jestem dzielna i silna ;-) Historyjkę z angielskiego przeczytała na "Ecxellent" :-)))
Pamiętnika nie piszę, piszę bloga i czasem zdarza mi się wtrącić kilka myśli poplątanych. Niech zostaną, może dla mnie samej, a jak już zostają, to niech będzie to dzień, jak dzisiejszy, w którym jestem szczęśliwa, choć właściwie nie powinnam...

Oprócz opisanych powyżej spraw zrobiłam jeszcze: popcorn (na piątkowe popołudnie filmowe dzieci), dwa prania, które rozwiesiłam, ugotowałam budyń na kolację, przeczytałam 2 opowiadania z "Pana Kuleczki" (Wojciech Widłak) Marii, kilka stron "Wojownika Trzech Światów" (Robert Kościuszko) Helenie i Strażaka Sama Jankowi. Nałożyłam dwie warstwy lakieru na ramę stołu do kuchni z zachowaniem 4-ro godzinnej przerwy (ramę widać częściowo na zdjęciu z poszewkami świątecznymi). Z jednej strony chciałabym mieć go już w kuchni, z drugiej, tak bardzo lubię pracę ze świeżym drewnem, że dawkowałabym sobie tę przyjemność- jedna warstwa dziennie i do świąt robota ;-) Pozmywałam, w wyniku różnych wydarzeń dnia dzisiejszego miałam zmywanie od śniadania... Zrobiłam ciasto na świąteczny piernik staropolski. Nie, nie zwariowałam. To piernik, którego ciasto leżakuje przez 5-6 tyg, więc już czas. Robiłam go w ubiegłym roku i był przepyszny! Nie odmówię sobie i w tym roku :-) Przepis można znaleźć na stronie Moje Wypieki.



Jest  po 23. (Ciągle nie mogę ustawić czasu rzeczywistego na moim blogu). Kładę się spać: 3 brzuszki nakarmione, 3 główki umyte, 60 paznokci obciętych.... 

...DOBREJ NOCY...

która dziś wie dlaczego jest taka zmęczona...

2 komentarze:

  1. Przeczytalam od deski do deski z zapartym tchem :). Zapomniałaś napisać, że tego dnia napisałaś też piękny post na chwałę matki !
    60 paznokci obcietych... no cudne :).

    OdpowiedzUsuń

Na moim kameralnym blogu zaczęło pojawiać się dużo spam'u... Zdarzyło się nawet, że przedostał się przez zabezpieczenia bloggera i został opublikowany jako komentarz. Stąd moja decyzja o moderowaniu komentarzy. Dziękuję za każdy niespamowy komentarz :-).