Podkładki. Właściwie to miałam ich nie pokazywać... Nawet nie chodzi o to, że nic w nich nadzwyczajnego. Moje szycie jest zazwyczaj bardzo zwyczajne. Chodzi o to, że kosztowały mnie dużo nerwów, a i tak wyszły nie bardzo... Powiedzmy sobie szczerze: KRZYWO! Najgorsze było to, że myślałam, że uszyję je w jeden dzień tzn. te 2-3 godziny w ciągu dnia, które na szycie mogę poświęcić. Już przy docinaniu białych ramek zorientowałam się, że potrwa to dłużej. Później wymyśliłam sobie drugą stronę podkładki ozdobioną tasiemką (również mojej produkcji). Zaczęłam szyć i prasować na zmianę. Niby skroiłam równo, niby prościzna, a tu ciągle coś docinałam, coś się nadciągało... Minął drugi dzień a podkładek ni widu... Dzień trzeci: dwie godziny regulowałam maszynę... Po raz pierwszy miałam z nią problem. Szew plątał się raz od góry raz od dołu. Po raz pierwszy regulowałam naciąg nici dolnej na bębenku! I na tym zakończyłam "szycie" dnia trzeciego... ale udało się wrócić do ładnego, równego ściegu więc poniekąd byłam usatysfakcjonowana. Swoją drogą to mam zupełnie inne ustawienia naciągu nici, ciekawe co się stało? Nici nie zmieniłam. Już miałam odłożyć te nieszczęśniki w kąt, ale... Szyłam z kolejnego kuponu z tkanin, które dostałam jakiś czas temu i taka zadowolona byłam, że je przydatnie uwalniam (powstał już strój dla Tauriel i sukienka dla mnie). Ten śliczny, głęboki niebieski nie nadawał się na ubrania. Nawet po wypraniu był za sztywny. Na podkładki idealny. No to patrzę tego czwartego dnia i myślę sobie dokończę... Dokończyłam dnia piątego i wcisnęłam w szufladę ze złością, że straciłam 5 dni tuż przed świętami, (nie całe oczywiście), a i tak nic mi z tego nie wyszło...
Święta minęły... wyciągam te podkładki i
myślę sobie: krzywe, ale fajne są, takie swojskie. Miały być takie na
co dzień, dla gości i tak wyciągam obrusy, co mi szkodzi... Wyprasowałam te
wszystkie krzywizny i położyłam na stole no i są. Tak to jest z tym
szyciem, jak z życiem. Myślałam sobie, że takie proste będzie,
odmiana po sukience. Kilka szwów i ładny efekt. A tu kilka dni
udręki, a efekt... krzywy... ale czy zły? Najlepsze z tej historyjki
zostawiłam na koniec.... Uszyłam 7! podkładek, przez cały czas będąc
przekonaną, że szyję 6 :-))))) Liczyłam kilka razy :-) Poniżej jeszcze kilka zdjęć. Oprócz nowych podkładek (są dwustronne) jest dywan i kawałek kanapy. Chciałam Wam pokazać, że starałam się zgrać je kolorystycznie z pokojem :-)
Przy okazji świątecznych przygotowań i prasowania obrusów zrobiłam kilka zdjęć. Taka mała kolekcja. Część z nich uszyłam sama, część dostałam. Wiele ma 20-30 lat. To obrusy, które dostałam od Mam. Myślę, że wielu takie pamięta. Bardzo je lubię: malowane, ciężkie, nie z tej epoki.
Bieżniki, czyli wąskie obrusiki leżące na całej długości stołu (definicja własna). Odkąd mamy nowy, drewniany stół nie lubię zakrywać go całościowo obrusem. Lubię gdy go widać. Dlatego najczęściej zakładam na niego bieżniki i podkładki, najlepiej z tkanin. Wszystkie trzy spod mojej igły. Zielony z epoki haftu krzyżykowego, czyli czasu gdy wszystko nim zdobiłam. Zdaje się, że haft nie został ukończony :-), ale i tak go używam. Bieżnik z odciskami liści można było zobaczyć TUTAJ. A ostatni powstał z końcówki tkaniny, z której szyłam rolety do przedpokoju.
Małe kwadratowe serwety uszyłam z materiałów IKEA. Były dopasowane wielkością do poprzedniego stołu w stanie złożonym. Teraz też je zakładam.
Obrusy białe. Mam ich kilka, ale ten jest najważniejszy i najbardziej świąteczny. Wyhaftowany ręcznie przez moją Ciocię. Dostaliśmy go w prezencie ślubnym i zakładamy na wyjątkowe okazje. Już nieraz zaplamiony czerwonym winem lub kawą, ale zawsze jakoś udawało mi się doprowadzić go do porządku.
Malowane obrusy. Te są delikatne i zwiewne. Idealne na popołudniową herbatkę niedzielną i domowe ciasto na staromodnej paterze ;-) To pierwsze z wspominanych obrusów z "tamtych czasów". Bardzo urokliwe.
Ciężkie. Bawełniane czy lniane? Sama nie wiem. Myślę, że nasze Mamy już straciły cierpliwość do ich odplamiania i prasowania (kiedyś maglowania). Teraz moja kolej. Przyznaję, że gdybym miała jakiś magiel pod ręką to akurat te zanosiłabym... Są bardzo duże i wiele cierpliwości potrzeba do prasowania. Jednak są tak nastrojowe, że dzielnie to robię :-) Różowo-brązowe bukiety, kłosy zboża i lekko japoński - do nich mam szczególną słabość.
To oczywiście nie wszystkie moje obrusy. Nie wiedziałam, że mam ich tak dużo. Podobnie jak wiele rzeczy wydają się nieistotne, a jednak nadają ton i rangę spotkań przy stole. Lubię moment, kiedy wchodzą goście, zasiadamy do stołu, a na nim wyprasowany obrus i zastawa. A nawet po spotkaniu, gdy widzę cały zaplamiony - ślad, że ktoś był, zjadł, porozmawiał... Albo zwykły dzień. Wracam z zakupami, robię herbatę i stawiam na czystej, tkaninowej podkładce. Niby nic, ale głaszczę ją i uśmiecham się :-)
Nad filiżanką ziołowej herbaty pozdrawiam Was uśmiechnięta ja:
ale cudne obrusy
OdpowiedzUsuń