czwartek, 27 września 2012

Równonoc jesienna, mosiądz i modelka...

...czyli co ma piernik do wiatraka? 
Chciałam zacząć, że będzie o tym jak żegnaliśmy lato. Jednak zważywszy na to, jaki nacisk kładzie się obecnie na pozytywne myślenie napiszę: O tym jak witaliśmy jesień :-) Jesień przywitaliśmy w pięknych warunkach krajobrazowych. 
Niestety nie mam zdjęć ukazujących szerzej te okolice ale mam kilka, które opiszą nastroje panujące :-) 




Przyjęliśmy zaproszenie do domku w Wiktorowie nad jeziorem Ostrowieckim. Domek uroczy, z dużą ilością drewna i... mosiądzu. To trzeba napisać: co chwila naszym oczom ukazywał się kolejny zjawiskowy okaz. Budząc naszą radość i zainteresowanie. I muszę przyznać, że w tych okolicznościach wyglądały wszystkie idealnie i nienachalnie. W mosiężnym dzbanku stała Nawłoć Pospolita*, mosiężny dzwon zwoływał na posiłek mosiężny osprzęt przycinał knoty i gasił świece, które stały w mosiężnych świecznikach. A ile ich było? Tak, zadaliśmy sobie to pytanie i urządziliśmy konkurs. Osobiście zajęłam trzecie miejsce, moje dziecko drugie, a nasza Gospodyni pierwsze. Nikt nigdy nie liczył tamtejszych cudów, więc powołaliśmy komisję liczącą, a przed przystąpieniem do liczenia przyjęliśmy zakłady. Miałam plan: jeśli wygram to wmówię gospodyni, że nagrodą miał być jeden mosiężny przedmiot (uroczy świecznik;-). Oczywiście komisyjnie zostałby on usunięty wtedy z domowego spisu. Tak się jednak nie stało, a 80 sztuk mosiężnych okazów pozostało na swoim miejscu :-)


Jako, że jesień zabraliśmy odświeżone jesienne nakrycia głowy i szyi. Miałam nadzieję, że w sprzyjających warunkach dzieci posłużą mi za modele. Ostatecznie, moja córka wyraziła chęci, zaznaczyła jednak, że sesja na Jej warunkach... czyli Ona pozuje i wybiera zdjęcia na bloga ;-) Tak więc me pierworodne dziecię pozowało jak modelka... Byłam zaskoczona. Wygladała uroczo i bardzo profesjonalnie. Prezentuję więc moje i nie tylko, szycie i nie tylko TADAM...


To nie ustawka, odświeżona odzież nie zdążyła wyschnąć w domu...

Zestaw różowy. 
Pierwsza powstała czapeczka i wyszła spod mojego szydełka. Czapeczka wszystkich rozbawia, posiada bowiem 3 otwory na kitki :-) Zawsze mieliśmy problem z kitkami pod czapką. Zrobiło mi w głowie "DZYŃ" i wydziergałam czapkę, w której swobodnie czuje się fryzura jedno lub dwu, a nawet trzykitkowa! (tak, bywały i takie, ale to zupełnie inna historia). Uszyłam także chustki pod szyję z aplikacjami. Mięciutki polar daje ciepełko, a delikatna dzianinka otulenie. To bardzo wygodne "przydasie". Używamy ich cały sezon. Zapinane na rzep, szybko zdejmowalne, bez supełków pod szyją.






Zestaw czerwony. 
W zestawie czerwonym udział brała moja mama, która na drutach wydziergała golfik. Wygodny, szybki i ciepły. Moim dziełem jest czapeczka, nieco cieplejsza od różowej, z grubszej włóczki. To jest czapeczka młodszej córeczki, ale Ona bawiła się z ciocią i nie miała ochoty na zdjęcia...




Zestaw pomarańczowy.
Druga chusteczka pod szyję, dla drugiej córy w Jej ulubionym kolorze. To było w ubiegłym sezonie i zdaje się, że teraz chętnie założyłaby fioletową... To ze względu na Nią uszyłam te chustki. Ona nie znosi szalików, dusi się, nawet jeśli są zawiązane na wysokości pasa, a nie szyi... Jakoś mnie to nie dziwi, mamy już taki przypadek w rodzinie ;-) Tak więc, sposobem... mamy okrycie szyjne dla wymagających przypadków. Śliczne ponczo to rękodzieło cioci Dobrochny. Takie piękne, rzadkie imię, a my mamy aż dwie ciocie Dobrochny yyy :-) (To jest charaktrystyczne przeciąganie ostatnich liter wyrazu celem pochwalenia się i zaznaczenia wyjątkowości sytuacji. Intonacja charakterystyczna dla dzieci i nie tylko ;-)







Indianska Jesień :-)


Zielono - żółte getry. 
To prezent od Cioci Kasi. Cioć Kaś mamy kilka, a ta dzierga na drutach ;-) Ciocia Kasia ma także zdolności prorocze, bo dla drugiej córy wydziergała getry fioletowe, który to jest Jej ulubionym kolorem w tym sezonie (widać je na zdjęciu z suszącym się praniem).



Warunki sesji zdjęciowej.
Poza wymienionymi wyżej warunkami wzięcia udziału w sesji, obiecałam mojej modelce, że będzie mogła stanąć także po drugiej stronie obiektywu. I oto co pokazała:





Szewc w butach: dla siebie uszyłam urokliwy szaliczek, bardzo
dziewczyński. Różowy polarek i kolorowa dzianinka,
 oj lubię, lubię...
*P.S. Miałam już zakończyć, ale mnie męczy jedno zagadnienie... Blog jest mój, więc piszę co chcę, a czytelnicy mogą nie czytać ;-) Super!
Otóż na naszym wyjeździe pojawił się temat Nawłoci i Mimozy. Te zapowiadające jesień żółte kwiaty to z pewnością Nawłoć Pospolita. Z Mimozą nie ma właściwie NIC wspólnego. Dlaczego u nas taka nazwa funkcjonuje? Nie mam pojęcia. Czy to tylko za sprawą słynnego: "Mimozami jesień się zaczyna..." J. Tuwima (śpiewana przez Czesława Niemena). Mamy sporo mylnie funkcjonujących nazw botanicznych, niektórych powodów pomyłek domyślam się (np. duże podobieństwo kwiatów czy liści). Tutaj powodu nie znam i jakoś nie mogę znaleźć. Zapodaję takie śliczne morfologiczne grafiki (zdjęcia pochodzą z Wikipedii), a kto ciekaw tematu to zapraszam do zgłębiania :-)



 
Mimoza wstydliwa


Nawłoć Pospolita



niedziela, 23 września 2012

Nowy nagłówek i ciasteczka.

I mamy jesień. Jak wszystko co nowe, nowa pora roku budzi we mnie ciekawość tego co będzie: w kuchni, w pokoju, na dworze. Na początek nowy nagłówek. Powstały takie wersje:


Tuż po zaparzeniu kawy.



Już po zamieszaniu łyżeczką.



Po zamieszaniu i nabraniu perspektywy...



Po zamieszaniu i nabraniu większej perspektywy...


Po kawie... zostały ciasteczka...


Myślę, że nowy nagłówek wpisał się także w zakładkę To i Tamto.
Taki ładny kolarz tematyczny: napis i filiżanka. Filiżanki nie zakupiłam specjalnie na potrzeby bloga. To pamiątka z naszych włoskich podróży. Stało się jednak coś innego... upiekłam ciasteczka specjalnie na potrzeby zdjęć i tego wpisu! Będę się tłumaczyć. To mąż zapodał pomysł, gdy zobaczył z jakim nagłówkiem się przymierzam. Bardzo Mu się spodobał i rzekł tymi słowy: "Ciasteczka tu jeszcze brakuje." To był powód No 1. Powód No 2: Nie kupię przecież ciasteczek, tutaj daję popisówkę z moich talentów i nagle w nagłówku, przez kilka tygodni jakieś sklepowe ciasteczka, a jeszcze jak ktoś zapyta... Powód No 3: Nie trzeba mnie długo namawiać na zrobienie tych ciasteczek. Wszyscy je UWIELBIAMY, to stali bywalcy naszego domu :-) Smakują jak pyszne maślane ciasteczka z "naszych" czasów. To były lata osiemdziesiąte! ubiegłego wieku... powiedzmy to sobie szczerze ;-) Czasem zastanawiam się, czy kiedyś wszystko rzeczywiście smakowało lepiej? Czy to tylko problem z zakupem i dostępnością wielu rzeczy,  był tak duży, że nie mogły smakować źle?... Pewnie jedno i drugie. Więcej powodów upieczenia ciasteczek nie wymyślę, powiem szczerze. Pisanie bloga mnie wciąga i sprawia przyjemność. Staram się bardziej, uczę się robić zdjęcia, a dziś, już wiecie co zrobiłam ;-) To przyjemne zajęcie, na które potrzebuję trochę czasu... Nie martwię się jednak, mam w domu całą trójkę "stawiaczy do pionu rzeczywistości" hasłami typu: "jestem głodna(y)", więc nie utknę tu na dobre ;-) 
Tymczasem dzielę się recepturą na te cuda. Pochodzą one wprost z bloga BoMimi. Podaję więc za Moniką. A kto woli z orginału zapraszam TUTAJ




Mimi's cookies

250g mąki
90g drobnego cukru *
szczypta soli
150g posiekanego masła
2 żółtka od szczęśliwych kur **
nasionka z całej laski prawdziwej wanilii ***
dodatki wg uznania:dżem, cukier kryształ itp.


Do dużej miski przesiej mąkę. Dodaj cukier, sól, wanilię. Dodaj masło i rozetrzyj tak aby ciasto miało konsystencję okruchów. Dodaj żółtka i zagnieć gładkie ciasto. Zawiń w folię i wstaw do lodówki na 30 minut. Przełóż na posypaną mąką stolnicę i rozwałkuj na grubość od 6mm do 10 mm. Dowolnymi foremkami wykrój ciasteczka. Ułóż na blasze i piecz około 20- 25 minut w piekarniku nagrzanym do 160 st. aż będą rumiane. Długość pieczenia zależy od grubości Waszych ciasteczek.
Z tej porcji wychodzi 15-20 sztuk.

A teraz moje 3 grosze:

*Monika w innym miejscu na swoim blogu podpowiada, żeby nie kupować drobnego cukru czy cukru pudru, ale mielić samemu. Przyznam, że od jakiegoś czasu tak robię. Używam do tego zwykłego blendera. Monika myśli o tym, żeby produkty, które kupuje były jak najmniej przetworzone. Ja uznałam, że warto, to tylko chwila, a cukier puder jest sporo droższy od zwykłego.

**Monika ma tu na myśli kury z wolnego wybiegu.

***Ja używam cukru z wanilią, zamiast części cukru w przepisie. Taki cukier przygotowuję sama na podstawie TEGO przepisu.

I jeszcze:

Postanowiłam, że będę dzieliła się różnymi moimi "wynalazkami", które sama wynalazłam albo wynalazłam u kogoś. Prawdopodobnie nie jest to nic odkrywczego, ale sprawia, że robienie ciasteczek znacznie przyspiesza. Szybki sposób na formowanie ciasteczek. Po zagnieceniu ciasta formuję z niego wałek. Po schłodzeniu kroję na plasterki o grubości 6-10mm i z jednej strony obtaczam cukrem. Ciasteczka w jednej chwili lądują na blasze w piekarniku (stroną z cukrem od góry). Oczywiście nie są wtedy tak różnorodne, więc czasem wykrawamy też ciasteczka foremkami. Wierzcie mi jednak, że ciasteczka są tak pyszne, że nie potrzebują fantastycznych form i ozdób. Moja córka gdy czuje ich zapach to mówi: "Mamo, tylko pamiętaj, zrób milion".
 Zazwyczaj przygotowuję potrójną porcję ciasta. Formuję wtedy trzy wałki. Dwa, po schłodzeniu i skrojeniu, piekę. Jeden najczęściej zamrażam. To świetny sposób na ekspresowo szybkie ciasteczka domowe. Wystarczy na chwilę wyjąc z zamrażalki wałek ciasta, włączyć piekarnik i kroić. Tutaj też ten sposób formowania ciasteczek sprawdza się doskonale. Nie ma potrzeby rozmrażać cista do końca aby je móc rozwałkować, wystarczy, że trochę zmięknie i wtedy bardzo łatwo kroić plasterki.




To tyle o ciasteczkach. Mam nadzieję, że właśnie one, kawa i czasem Dwa Talenty umilą nadchodzące chłody :-)




Życzę Drogim Czytelnikom miłej jesieni :-)


Po ciasteczkach pozostał ślad...

czwartek, 20 września 2012

Smaki lata.


Lato powoli dobiega końca. Czekałam z tym wpisem, żeby wspomnienia były całościowe, myślę, że dziś mogę już go zakończyć. Nie jest to blog kulinarny i póki co, nie planuję. TUTAJ pojawił się już wpis z kulinarnym tłem i czasem coś do podjedzenia jeszcze wrzucę, bo dlaczego nie... Bardzo lubię piec i gotować, często korzystam z przepisów zamieszczonych na blogach kulinarnych, niektóre są przepiękne, zwłaszcza te, których właścicielki pasjonuje też fotografia. Dziś jeszcze tak gawędziarsko - opowiastkowo - sentymentalnie, ale w kolejnym wpisie bedzie przepis! Nie wiem, czy to kwestia dojrzałości, czy poczucia mijającego czasu, staram się cieszyć z każdej chwili i doceniać dobry smak. Nie jest to kwestia nadchodzącej, nostalgicznej pory roku, bo zaczynam te kulinarne wypociny 21 lipca 2012 roku w miły słoneczny, choć wietrzny dzień i jak przypuszczam skończę pod koniec lata. Sama jestem ciekawa co tu będzie :-) To smaki i zapachy mojego lata, tego lata. Smaki, które mi towarzyszyły przez ostatnie miesiące i ich zapach, który teraz przypomnina ciepłe, leniwe dni...

Zacznę truskawkami i moim ulubionym rodzjem ciasta: tartą. W mojej subiektywnej klasyfikacji nie biorę pod uwagę ciasta drożdżowego i babki, te są jak dla mnie poza kategoriami, one SĄ ;-) Podsumowując - uwielbiam tarty. Tartę z truskawkami zrobiłam kilka razy tego lata. Świeże, pachnące truskawki :-) Tak, to jest smak lata, a właściwie przedsmak, od nich wszystko się zaczyna. W tarcie świeże truskawki zalane niewielką ilością galaretki i kruche, bardzo ciasto. Jak ja to lubię. 



Konfitura wiśniowa. Lato to zdecydowanie dojrzewające owoce i zapach konfitur. Dziś (21.07.2012) pachnie u mnie smażonymi wiśniami :-) Oczywiście szukałam w sieci co i jak. Są różne sposoby, różne zdania. O gustach ponoć się nie dyskutuje i moje zdanie jest takie: konfitura wiśniowa w/g receptury staropolskiej: ile owoców tyle cukru! jest najlepsza. Jeśli poczęstuję Was w moim domu konfiturą to nie liczcie na niskokaloryczną przekąskę... Możecie liczyć na całe owoce w gęstym konfiturowym syropie, których smak łaskocze w język i przypomina lato. Zrozumiałam w końcu jak to możliwe, jeść na deser poprostu konfiturę. Teraz wiem, nic więcej mi nie trzeba. Może też dlatego, że dojrzewają na moich oczach... Gdy nadchodzi zima zła i jem na podwieczorek konfiturę wiśniową mym oczom ukazują się gałęzie leżące na ziemi pod ciężarem czarnych wiśni i ten zapach... 




A teraz znane ich miłośnikom pomidory malinowe. Są pyszne! Te nietety nie pokazują ich prawdziwej natury, są bardzo eleganckimi, odpowiadającymi normom Unii Europejskiej, przedstawicielami swojego gatunku... Prawdziwe pomidory malinowe przybierają bowiem przedziwne kształty. Wydaje mi się nawet, że nie są ładne... Akurat nie mam szczęścia zajadania pomidorów prosto z krzaka, ale nie mam co narzekać, bo ich fantastyczne towarzystwo rośnie mi pod nosem.



 Doskonałe ogórki gruntowe. Jak one pachną, takich szkoda na maseczkę, ale na miseczkę ani trochę :-) Oto jak wygląda 50 % moich lipcowych kolacji. Wystarczy dodać soli, pieprzu, czasem oliwy i zapach lata unosi się w powietrzu. Każdej jesieni śpiewam, łącząc się w bólu : "Addio pomidory, addio ukochane, przez długie złe miesiące, wasz zapach będę czuła..." Z pewnością Starsi Panowie mieli na myśli pomidory malinowe ;-)



Usłyszałam ostatnio, że pomidory i ogórki się nie lubią! Wiedziałam, że nie należy ich sadzać blisko siebie, ale że na talerzu także... no cóż, o gustach się nie dyskutuje, ja tam będę nadal tak jadła :-) (Dopisane 19.09.2012)

A co w kubeczku do picia jest? Mięta. Świeża, prosto z ogrodu, ma się rozumieć. Ten smak i zapach... to lato. A jeszcze taka z lodówki, wypita pod jabłonią, tak to moje lato, pijemy ją niemal litrami. I nawet dzieciom nie kojarzy się z leczniczą miętą, którą piją gdy czasem bolą małe brzuszki. To  mógłby być napój bogów ;-) 


Dowód na to, że jedzenie było prawdziwe i smaczne ;-)


Pomidorów ciąg dalszy. Cudownie jest wracać do rodzinnego domu i rodziców, gdy nie muszę myśleć co dziś na obiad, a zamiast tego dostaję pod tzw. nos zupę pomidorową z ryżem :-) To smak tego lata. Moje dzieci mogą cały tydzień jeść zupę pomidorową babci, w niedzielę rosół, a od poniedziałku znów pomidorówkę... Ja gotuję już inaczej, cieszę się gdy wracam do smaków, które przygotuje mama... Dobrze mieć mamę, dobrze pozwolić sobie być dzieckiem, tak czasami, na wakacjach... Na zdjęciu cudownie krzywe pomidory malinowe :-) I ten talerz: to dopiero relikt minionej epoki ;-) Założę się, że choć raz z takiego jedliście ;-)



Maliny. Na zakończenie wakacji lato pogłaskało mnie na pocieszenie... Całe krzaki obsypane wielkimi malinami. Jaka łaskawość i otucha...



Te wspaniałości, o których pisałam, że pochodzą prosto z drzewa / krzaka wyrosły w ogrodzie moich rodziców. O nim też dwa słowa. Uwielbiam ten ogród, w niczym nie przypomina równiutkich trawników i rabatek, na modę angielską. Nie widziałam podobnego w czasopismach, ale z pewnością wielu z Was widziało taki w dzieciństwie. Jest taki zwyczajny, zadbany ale nie do końca wyreżyserowany. Krzaki mogą tu bujać wzdłuż i wszerz, drzewa zrzucać liście, bez poczucia winy, że robią bałagan. Dzieci mogą rozbić tu obóz i rwać kwiaty do wazonu. 







No cóż, to już jest koniec. Nadchodzi jesień. Pyszna, pachnąca jesień. Ciekawe, czym będzie mi pachniała tego roku...