poniedziałek, 11 grudnia 2017

Mój zielnik i praska do suszenia roślin.




Jeszcze przed wakacjami zaczęłam tworzyć zielnik. Wiele lat zajęło mi spełnienie tego marzenia. Wielu lat potrzebowałam aby uwolnić się od tego, jak powinien wyglądać porządny zielnik... Wiem jak dziwne to się wydaje, ale jestem przekonana, że każdy nosi w sobie całe mnóstwo takich "powinności", które nijak mają się do naszej codzienności i naszego życia. Już tłumaczę o co chodzi. Z wykształcenia jestem biologiem. Na botanice systematycznej robiłam zielnik, wielki zielnik, który musiałam targać ze sobą po całym mieście... Zielnik z systematyką, po łacinie, zawierający każdą część rośliny i zbierany tylko w dziczy... Lubiłam tamten zielnik, ale dziś nie jest mi on do niczego potrzebny, nie w takiej formie. Potrzebuję wspomnień, poezji, zapachu i radości. Potrzebuję roślin z ogrodu rodziców, płatków kwiatów z włoskich placów i ziół z ogrodu przyjaciół... To mi daje radość i przyjemność, zdecydowanie.




To jedna z pierwszych stron zielnika, jedna z ulubionych. Cynia z ogrodu rodziców i wiersz Tomasza Budzyńskiego. Jeśli kiedykolwiek będę miała pod opieką jakiś ogród będzie w nim całe mnóstwo cynii i jeszcze więcej innych roślin z rodziny złożone (stokrotki, margaretki, nagietki). Są zdecydowanie moimi ukochanymi roślinami.







Z okien naszego mieszkania widzimy łąkę, a raczej widzieliśmy... Tej jesieni zaczęła zamieniać się na elegancki spacerniak z dróżkami (zalanymi asfaltem!) i latarniami... I pewnie będzie równiutko przycięta trawa bez chwastów... A ja kocham chwasty... W ostatniej chwili zabrałam ją na karty zielnika... Już nie będzie pachniało nostrzykiem o poranku... Szkoda...










Tych kilka zdjęć powyżej to wspomnienie włoskich wakacji... Nasi przyjaciele zdziwili się lekko moją aktywnością, a nieco bardziej moją praską do roślin, którą ze sobą przywiozłam. W zielniku mam więc także Włochy.




W zielniku znalazło się także miejsce na moją kolekcję roślin doniczkowych. Na zdjęciu cisus, który regularnie muszę przycinać gdyż wnerwia mojego męża... W sumie to wisi nad Jego głową przy stole, więc tak bardzo się nie dziwię ;-).




I wianek z kończyny. Ten przywodzi mi na myśl wspomnienie malutkiego czarno-białego zdjęcia: ja w wianku, we wózku mój brat i jeszcze tata, to on zrobił tamten wianek na zdjęciu...








Wymyśliłam też sobie kolorystyczne strony w zielniku. Na jednej z nich przyklejam niebieskie kwiaty. W tym roku odkryłam na osiedlu przepiękny krzew z niebieskimi kwiatami, po prostu obłędny!




Rośliny w zielniku przyklejam kolorowymi taśmami tkaninowymi lub plastrami bez opatrunku z tkaniny. Nie wiem dlaczego, tak mi się podoba jest retro, dziwacznie i zdecydowanie nie jest profesjonalne...





Na koniec praska do suszenia roślin, która szalenie ułatwia ten proceder. Rośliny nie zajmują całego biurka poprzyciskane grubymi tomami. W każdej chwili można je przełożyć w inne miejsce lub zabrać na wakacyjne zbiory. Rośliny przekładam tekturkami i kartkami, aby równo wysychały. Trzeba pamiętać, że susząc roślinny codziennie należy każdą otworzyć (przewietrzyć) aby nie zgniła. Oczywiście do momentu ich całkowitego wysuszenia.




Do wykonania praski użyłam:
  • 2 sklejki o grubości 9 mm 25 cm ☓35 cm (13 zł)
  • 4 nakrętki motylkowe M10 (7,50 zł)
  • 4 śruby M10 (2,30 zł)
Wszystko zakupiłam w markecie budowlanym. 


Kolejne etapy przygotowania praski do roślin nie były skomplikowane...





Tak, zaglądam do zielnika, ot tak, dla przyjemności... I jest mi bardzo potrzebny :-). Dobrego tygodnia Drodzy Czytelnicy. Spełniania marzeń życzę.


poniedziałek, 4 grudnia 2017

Nowy stołek, mebel No 2.




Mój osobisty stołek. Biurko - parapet w przedpokoju, przy którym spędzam sporo czasu jest wyższe niż normalne dlatego stołek też jest wyższy. I zrobiłam go sama. Wygląda trochę dziwacznie i jest krzywy, nawet w niezamierzony sposób (buja się). No coż... nikt by go nie kupił, dlatego jest mój!






Stołek jest malutką pamiątką, a w zasadzie będzie nią kiedyś. Jego siedzisko powstało z drzewa, które rosło na boisku szkolnym naszych dzieci. Drewno wyszlifowałam i wyszczotkowałam i pomalowałam olejo-woskiem do drewna. Ma przyjemny, ciepły, miodowy kolor.




Już grudzień, nie mogę w to uwierzyć. Serdecznie Was pozdrawiam w grudniu




sobota, 25 listopada 2017

Wyzwanie fotograficzne. Jesień 2017.

Po raz drugi postanowiłam wziąć udział w wyzwaniu fotograficznym Natalii (blog jest rudo). Takie wyzwanie polega na przygotowaniu zdjęć na konkretne tematy. Z jednej strony duża swoboda w interpretacji, z drugiej jednak słowo pada... Wyzwanie tym trudniejsze, że dni krótkie i pochmurne. Tym razem nie udało mi się zrealizować wszystkich 15 zadań.


1. Pasuje do szarej wełny ta miodowa. Idealnie. Wełniana włóczka jest miękka, mości się, układa w mój szal. Czasem wychodzą jakieś wielkie oczka, ale ona wie co zrobić, jedna nitka pociągnie drugą, a druga oplecie trzecią i wielkie oczy znikają, tworzą kolejne rzędy, układają się osadzają i miękną. Nie znałam wcześniej tej struktury. Akryl zgrzyta i trze, bawełna układa się równo,  na baczność. Wełna jest inna, wełna idzie delikatnie i szuka miejsca, układa się, oddycha spokojnie.



2. Poza domem jest zimno. Na głowie czapka lub kapelusz. Wełniany filc - jedyny prawdziwy. Pozornie sztywny, w dotyku delikatny, haczy o moje zniszczone dłonie.




3. Cudnie jest gdy w listopadzie pojawia się słońce. Ogrzewa twarz i przypomina, że do wiosny coraz bliżej przecież. Iskrzy się w tysiącach okien. Prześwietla promieniami liście, które resztkami zielonego chlorofilu produkują mocodajne cukry, zanim z sił zupełnie opadną i znikną...




6. Gdy zajdzie słońce, zapalam świece, czasami, ale zawsze te z naturalnego wosku. Roznoszą po pokoju kojący słodki zapach miodu. Wosk - jako dziecko uwielbiałam w listopadzie, na cmentarzu oblepiać palce woskiem, rozgrzewał zmarznięte dłonie, a gdy zastygał przyjemnie ściągał skórę. Naturalny lifting - wtedy zupełnie niepotrzebny...




8. Najlepiej dostawać bukiety z liści i najpiękniejsze kamienie z placu zabaw. Laurki, które nie pozwolą zapomnieć ile lat wlaśnie kończę i linę jutową. Wiem, że o mnie myślą w drodze ze szkoły do domu, albo gdy lądują w piachu. I wiem, że znają. Nie dla mnie modne zegarki, dla mnie zegarki z drewna, garnki żeliwne i bukiety z liści.




9. Aromaty jesieni. Kandyzowanie pomarańczy. Cukrowy syrop przenika każdą pomarańczową komórkę, jej sok gęstnieje. Wydobywa barwę, przenika skórę, ukazuje zgrubienia i prześwity. Zamknięta w szklistym syropie pomarańcza pozostaje na długo nietknięta i zastudzona. Jej świeżość znika, pojawia się jej głębokość. Alchemia struktury.




10. Kawa czy herbata. Jedna kawa, milijon herbat, najlepiej z kandyzowaną pomarańczą. Lubię patrzeć jak gorycz i słodycz pomarańczy przenikają herbatę. Dyfuzja smaków.




12. Potrzebuję dotykać: szorstkich dłoni, miękkiej skóry, gładkiego drewna, kłującego kasztana, gorącego kubka, zimnych stópek o poranku. Potrzebuję czuć.





13. Dzień dobry słoneczny, dzień dobry mglisty. Ten który świetnie się zapowiada, a kończy bólem wszystkiego. Ten, który boli od wschodu słońca, a zachodzi ze szczęściem. Każdy jest dobry bo daje czas, w którym może wydarzyć się wszystko, dużo, ale nigdy NIC.




15. Smakuje mi twaróg z miodem na żytnim chlebie. Do tego kawa i tak codziennie, do wiosny, a później zatęsknić...




14. W deszczu,  na tej ulicy zginął człowiek... zaledwie kilka dni temu... mocno wiało, a zimne światła karetek jeszcze potęgowały chłód. Patrzyłam z daleka...
Cieszyć się ciepłem, otuleniem, smakiem, dobrym dniem, każdym dniem. Być blisko, potrzebować, wdychać, pić kawę i herbatę, ślepnąć od słońca, dotykać kropli deszczu... Żyć najlepiej...




Fotografia to coś więcej niż robienie zdjęć. Po raz drugi biorę udział w takim wyzwaniu i mocno przeżywam. Bardzo dziękuję Natalio za takie wzruszenia.




Nie udało mi się zrobić 4 fotografii:

4. inna twarz
5. zaduma - wszystkie te zdjęcia to dla mnie zaduma...
7. ty, ja, my
11. blisko

piątek, 17 listopada 2017

Mam na imię Karolina, jestem kujonem. Nowa pasja!

Jak zwykle po długiej przerwie wracam z tym, co dzieje się obecnie. Kilka projektów w tym czasie zrobiłam, ale ostatnio zdecydowadnie omamiły i omotały mnie włóczki... Moje neurony zamiast osłonek mielinowych mają obecnie wełniane otulacze dżersejowe... Może się nie spalą, bo przecież wełna się nie pali.




Jestem kujonem. Takie wyznanie można było całkiem niedawno przeczytać na moim Instagramie. Bardzo możliwe, że to świadomość ostatniego roku z 3 z przodu spowodowało te przemyślenia. Dla stałych Czytelników normalne jest, że raz na blogu gotowanie, innym razem murarka, na chwilę krawiectwo, które igłę na wiertarkę zamienia dwa dni później... To musiało się wydarzyć: w moje nadpobudliwe ręce trafiły druty (bo szydełko już było...).






Jestem kujonem. Nic nie przychodzi mi bez pracy i nauki. Dostawałam piątki, kiedy się nauczyłam, ściągać nigdy nie umiałam. Czapka wychodzi mi najszybciej za drugim razem. Dziergam próbki i wprawki z internetowych kursów, jak na kujona przystało. Tak właśnie jest i po kilku tygodniach całkiem sprawnie rozmawiam już z doświadczonymi dziewiarkami. Postawiłam nawet pewną tezę: to dzięki temu, że jestem kujonem potrafię tyle zrobić. Wiem, że nie jestem złotym dzieckiem i jak mi nie wychodzi to muszę się douczyć, poćwiczyć. Wiem też, że niemal wszystkiego mogę się nauczyć. To moja supermoc! 




Nie wiem czy teraz dzieci tak mają, czy tylko moje, brak im cierpliwości, szybko się zniechęcają brakiem wyników, albo słabszymi niż się spodziewali. Dlatego cieszę się, że mogą teraz mnie obserwować w moich drutowych zmaganiach. Cieszę się, że mogłam wczoraj pokazać najstarszej jaka dumna jestem z pierwszej czapki zrobionej na okrągło, bez zszycia, że się nauczyłam, a Ona mnie słuchała. I nawet powiedziałam, że kiedyś skarpetki wydziergam, już cały filmik instruktarzowy z 16 części obejrzałam, jak najwspanialszą przygodówkę...




Długo broniłam się przed drutami, choć ciągnęło mnie bardzo. Moja znajoma zapytała kiedyś, czy mnie to nie męczy. Trochę szycia, trochę stolarki, gotowanie, murowanie i malowanie, szydełko od czasu do czasu. Powiedziałam, że nie, że robię to, co jest mi potrzebne i jak już zrobię, to przestaję. Zawsze robię notatki, jak na kujona przystało, gdy do czegoś wracam po kilku miesiącach czy latach, nie zaczynam od początku, zaczynam od notatek. Dlatego często korzystam z własnych wpisów na blogu. Te wszystkie aktywności nie wynikają z potrzeby zmian, czy niespokojnych zawirowań duszy, ale zwyczajnej potrzeby, czy choćby kaprysu, chęci posiadania czegoś. To pytanie jednak we mnie trwało. W końcu wypieranie prawdziwych przyczyn nie jest obce mojej człowieczej naturze. Dlatego wstrzymałam moje dziewiarcze zapędy. Do czasu gdy zaczęłam poznawać dobroczynne działanie wełny i zupełnie przeciwny (dobroczynności) ich koszt... 





To bardzo ważny aspekt mojego robienia wszystkiego. Zwyczajnie nie mogę kupić sobie wielu z pięknych rękodzielniczych wytworów, a lubię bardzo otaczać się nimi, ich niepowtarzalnośćią, nieidealnością i często nieanachalną urodą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że są warte ceny. Wiem ile pracy kosztują. Mam ogromnie dużą radość i satysfakcję, że tak wiele rzeczy zrobiłam sama. Jeśli jednak mogę to bardzo chętnie kupuję rękodzieło od innych, nie nabyłam odruchu, że wszystko muszę sama. A raczej pozbywałam się go wraz z pojawieniem każdego dziecka... 




Nowa pasja to cudowny etap. Jeszcze nie wiem jakie włóczki lubię najbardziej i druty: metalowe czy drewniane, duże czy małe, na żyłce czy bez. Robię, pruję, jeszcze nie do końca wiem co mi pasuje, ale powoli zaczynam to widzieć, poznawać, nabierać doświadczenia. I okazuje się, że choć wszystkie ubrania mam bardzo spokojne, nudne i zazwyczaj szare to wełna sprawia, że świruję i nagle robię sobie zieloną czapkę! I uwielbiam! I kupuję do niej miodowe rękawice! Wełna ma dużą głębię koloru, zmienia się pod wpływem światła, to mnie zachwyca.




Na koniec konkret. Dzięki drutom zrobiłam w końcu to, co chciałam zrobić z bawełnianym sweterkiem. Zakupiony w lumpeksie jest ze mną od wielu lat, ale noszony niezbyt często. Cudowna, mięciutka dzianina, wyraźny splot i jakiś taki za mały od początku. Dorobiłam mu mankieciki i jest idealny, choć bawełna bardziej nadaje się na wiosnę i lato.





I oczywiście..... Marzenie mam... Marzenie mam.... Cudny wełniany sweter.... Cały mój.... Druty rozmiar 10 mm... Nie jeden.... Wymyśliłam już dwa albo trzy..... bo kto z was nigdy nie gonił za marzeniem....