poniedziałek, 29 października 2012

Weka i mrożonki czyli my się zimy nie boimy.

Pogoda w sobotę była szalona. Padał śnieg, w domu rodziców pachniało pysznościami, bo szykowaliśmy urodzinowe przyjęcie Taty. Czułam jakby nadeszły święta, ale brak pierników przywoływał odpowiednie osadzenie w czasie ;-)


Przygotowując domowe przetwory zachwycam się kolorami. To nieprawdobodobnie piękne barwy, które działają dodatkowo na węch i smak. Inny kolor surowy, inny gotowany a jeszcze inny zatopiony w cukrze, ten po kilku godzinach smażenia ma piękny połysk. To prawie niemożliwe, ale jednak: są ludzie, którzy zamieniliby spożywanie pokarmów na "weź pigułkę" celem uzupełnienia energii... Nie mam kanonu przetworów zimowych. Zazwyczaj robię te, na które owoce lub warzywa dostaję w dużej ilości z powodu nadprodukcji czyjegoś ogrodu :-). W tym roku zakupiłam paprykę i trochę pomidorów. Ponieważ moje uwielbienie do pieczonej papryki zdecydowanie wzrosło tej jesieni postanowiłam zainwestować nieco więcej w ten kolor. Ku mojej niezmiernej radości, dostaję też domowe słoiczki od rodziny, znajomych i przyjaciół. To fantastyczne, takie wymienianki i smak innej kuchni na moim talerzu. Radość dla mnie wielka i wielkie DZIĘKUJĘ dla moich przetworodawców :-)


Konfitura wiśniowa


O konfiturze wiśniowej pisałam już TUTAJ. Podam raz jeszcze, że staropolskim zwyczajem stosuję proporcję "ile owoców tyle cukru".  Tak mniej więcej, bo na 8kg owoców używałam około 7kg cukru. Konfitura jest bardzo słodka, ale przełamana naturalną kwaśnością wiśni. Dzięki dużej ilości cukru konfitura gęstnieje, ale owoce nie rozgotowują się w niej. Poza tym nie gotuję konfitur godzinami bez przerwy. Owoce potrzebują czasu aby naturalnie "nasycić" się cukrem i nie rozgotować w soku. Sprawiają wtedy wrażenie kandyzowanych. 
Jak to robię? Podam na przykładzie kilograma owoców.

Składniki: 1kg wiśni, 1kg cukru

Wydrylowane wiśnie zasypuję częścią cukru (około 0,5kg) i pozostawiam na 2 godz. aby puściły sok. Następnie zagotowuję je i na małym ogniu gotuję około 20 minut po czym wyłączam, wsypuję resztę cukru i mieszam. Dopiero gdy całość wystygnie ponownie doprowadzam do wrzenia i od razu wyłączam. I tak postępuję (zagotowuję całość na wolnym ogniu i zaraz zdejmuję z ognia) do czasu otrzymania zadawalającej gęstości. W moim przypadku trwa to kilka dni, ponieważ w ciągu jednego dnia można 2 najwyżej 3 razy zagotować duży garnek konfitury (dość długo stygnie). Wszystko zależy oczywiście od tego ile owoców mamy. Konfiturę należy gotować i studzić bez przykrycia, aby woda mogła powoli odparować. Zazwyczaj część konfitury rozlewam do słoików wcześniej, w postaci lekko lejącej. Taką lubię na tosty, do herbaty lub lodów. Część gotuję dłużej z przeznaczeniem do pączków, dla mojej mamy oraz jako warstwę tortową :-) Gdy konfitura ma zadawalającą gęstość wlewam ją gorącą do umytych i wyparzonych słoików. Przez cały czas rozlewania garnek z konfiturą trzymam na malutkim ogniu, żeby miała wysoką temperaturę. Słoiki zamykam i odwracam do góry dnem. W przypadku konitury nie pasteryzuję weków dodatkowo. Nie zdarzyło mi się jeszcze zastać popsutej zawartości.

Konfitura jabłkowa z cynamonem



Składniki: 3kg jabłek (obranych i bez gniazdek nasiennych), 1kg cukru, 1 opakowanie cynamonu (15-20g) 

Jabłka pokrojone w dość dużą kostkę (ok. 2cm × 2cm) zasypuję połową cukru i zagotowuję całość. Pozostawiam na małym ogniu 10 minut i wyłączam. Dodaję resztę cukru. Po wystudzeniu zagotowuję ponownie i od razu wyłączam, dodaję cynamon. Podobnie jak w przypadku konfitury wiśniowej postępuję tak do uzyskania zadowalającej konsystencji - doprowadzam do zagotowania i od razu wyłączam. W przypadku jabłek trwa to znacznie krócej. W tym roku zagotowałam je tylko dwa razy, a za trzecim rozlewałam do słoików. Gotującą konfiturę wlewam do słoików, zamykam i odwracam do góry dnem.




Bardzo lubię ten mój sposób przetwarzania jabłek. Jabłka w dużych kawałkach, nie rozgotowane i nie miksowane na mus. Wykorzystuję je później do szarlotki lub szybszej wersji: crumble (na zdjęciu). Szarlotka czy crumble na świeżych (surowych) jabłkach zapieka się dość długo (jak dla mnie 60 - 90 min.), a przygotowanie samych jabłek to także dość czasochłonne zajęcie. Podwieczorek na przetworzonych jabłkach przygotowuje się znacznie krócej. Moje crumble w przeciągu godziny wjechało na stół w towarzystwie lodów. Crumble czyli zwyczajne owoce z kruszonką. Przygotowałam także kilka słoików jabłek bez cynamonu, na klasyczny jabłecznik. To między innymi, według mnie, różni szarlotkę  od jabłecznika. Do jabłecznika nie dodaję lub dodaję niewielką ilość cynamonu. Jabłka bez cynamonu świetnie nadają się także do rekonwalescencji po grypie jelitowej, gdy na drugi dzień ryż z w/w jabłkami zdaje się  być ucztą dla króla...


Pigwowiec*


*To, co potocznie nazywamy w Polsce pigwą, w świetle botaniki nią nie jest. Nasze rodzime krzaczki to Pigwowiec. Właściwa Pigwa w Polsce nie rośnie. Wszędzie jednak gdzie trafimy na takie wyjaśnienie dodaje się również, że nasz rodzimy pigwowiec jest znacznie bardziej aromatyczny, czyli smaczniejszy :-) 


To owoc, który w stanie surowym nie nadaje się do jedzenia.
Szukałam w internecie przepisów i pomysłów na pigwowca dość długo. Miałam trochę czasu bo pojawiła się w moim domu zaplanowana. Zazwyczaj dostaję worek owoców, warzyw, tudzież 20kg dynię i muszę szybko działać. Jeszcze nigdy nie przetwarzałam pigwowca. Zupełnie nie wiedziałam czego szukam: konfitury, soku, nalewki raczej nie. Nie podaję źródła przepisu,ponieważ to wypadkowa tego, co przeczytałam, przemyślałam, na to nałożyłam swoje upodobania i wyszła mi "Konfitura z Pigwowca KarolinyPe". Niestety większość przepisów na pigwowca podaje "zmiksować na papkę" oj nie lubię, nie lubię...  W konfiturze ważne są kawałki owoców, które jakby kandyzowane w cukrze delikatnie chrupią, nie są jednolitą papką. Takie owoce można wrzucić do zimowej herbaty. W tym roku przygotowałam pigwowca w czystej postaci, chciałam go sprawdzić, posmakować, popełnić błędy, wyrobić sobie zdanie, przygotować notatki. Za rok spróbuję połączyć go z jabłkami. Przygotowanie owoców do konfitury zajmuje sporo czasu. Kilogram owocu gotowego do przetworzenia uzyskałam po 2 godzinach pracy! Gotowy do przetworzenia czyli bez gniazdek nasiennych. Ze skórki nie obierałam i nie bardzo mogę sobie to wyobrazić. Owoce są dość małe i niewiele zostałoby z nich. Poza tym myślę, że zabrakłoby mi cierpliwości i to byłyby ostatnie słoiczki pigwy jakie wyszły spod mojej łyżki ;-) Zanim przejdę do przepisu napiszę jeszcze tylko, że Konfitura wyszła świetna. Idealna do herbaty: aromatyczna, kwaskowa, odrobinę gorzka, LUBIĘ TO :-)

Składniki: 1kg pigwy (bez gniazdek nasiennych), 1kg cukru, 1 litr wody

Umytą pigwę pokroiłam na cząstki i oczyściłam z gniazd nasiennych. Zalałam zimną wodą i gotowałam na malutkim ogniu aż owoce zmiękły (około 15 - 20 minut). Łyżką cedzakową delikatnie wyjęłam owoce z wywaru i odłożyłam na miseczkę. Wywar zważyłam i dodałam tyle curu ile ważył otrzymany wywar. W składnikach podałam orientacyjnie, że użyłam 1 litr wody i  1 kg cukru. Wywar z cukrem zagotowałam do całkowitego rozpuszczenia cukru. Zestawiłam garnek z ognia i przełożyłam ugotowane wcześniej owoce pigwy do wywaru. Całość pozostawiłam pod przykryciem na 24 godziny. Po tym czasie postępuję podobnie jak z konfiturami opisanymi wyżej. Zagotowuję i wyłączam ogień. Pozostawiam do wystudzenia i postępuję tak do otrzymania odpowiadającej mi konsystencji. Nie trwało to długo. Moim zamysłem było otrzymać konfiturę do herbaty, zamiast cytryny. Dlatego moja konfitura z pigwy jest lejąca i z tosta z pewnością spłynęłaby. Gotową wrzącą konfiturę wlewam do umytych i wyparzonych sloików, odracam do góry dnem i pozostawiam do wystudzenia. 
Mam co chciałam: śliczną, błyszczącą, smaczną konfiturę. Obyło się bez miażdżenia czy wyrzucania owocu po otrzymaniu soku. To smak, który raczej podkręca smak innego owocu czy herbaty, choć taka czysta konfitura smakuje bardzo dobrze. Jeszcze coś o czym warto wspomnieć. Wyczytałam już po fakcie, w moim przypadku, że owoce pigwowca należy obrywać po pierwszym mrozie inaczej będą gorzkie i nie nadadzą się do przetworów. Postanowiłam zaryzykować, bo owoce już miałam w domu. Konfitura ma lekko gorzki posmak, ale absolutnie nadaje się do jedzenia i jest smaczna. Ja lubię takie gorzkie zakręty smakowe, ale to nie tylko moje zdanie. Herbatą z konfiturą częstowałam już kilka osób i wszyscy chętni na przepis :-) I dla nich ten wpis powstał :-)

Mrożona pieczona papryka


Na przygotowanie papryki pieczonej potrzeba trochę czasu i trochę więcej cierpliwości ;-) Jednak po pigwowcu taka papryka to pikuś ;-)




Pierwszy etap to pieczenie: Umytą świeżą paprykę zawijam w spożywczą folię aluminiową ("PAZŁOTKO" - znacie to określenie na folię? Nierawdopodobne! Kto to wymyślił? :-) Pozdrawiam wszystkich użytkowników!!!) Każdą sztukę pakuję oddzielnie. Układam na blaszce do pieczenia i piekę w temp. 180 ℃ przez 60 min. Po tym czasie wyjmuję blaszkę z piekarnika i pozostawiam do przestygnięcia. Teraz następuje etap, do którego potrzebna jest w/w cierpliwość. Każdą paprykę kroję na 4 części, oczyszczam z gniazdek nasiennych i obieram z cieniutkiej skórki. Ważne, aby papryka była jeszcze ciepła. Gdy wystygnie całkowicie skórka trudniej schodzi. Jest przy tym trochę pracy, ale ta paprykowa skórka jest czymś czego bardzo nie lubię w przetworzonej papryce dlatego chętnie to robię. Tak przygotowaną paprykę układam jedną warstwą w woreczku strunowym i zamrażam. Na temat układania i mrożenia w woreczkach napisałam kilka zdań na końcu wpisu.

Jak pisałam we wstępie moja miłość do pieczonej papryki rośnie wprost proporcjonalnie do ilości zjedzonej ;-) Do czego jej używam? Odkryłam kolejne połączenie idealne: pieczona papryka i salami. Zarówno na prezentowanej domowej pizzy czy zwykłych kanapkach. Poza tym pieczona papryka jest doskonała jako dodatek do sosów czy zupy dyniowej (będzie o niej już wkrótce, jestem w trakcie przygotowań). Pieczona papryka jako przystawka obiadowa? Wystarczy kilka kropli oliwy i odrobinę soli ziołowej. Według mnie jest także konieczna w paście z bakłażana. I fantastyczna w wigilijnych śledziach z sosem pomidorowo-paprykowym. Polecam :-)

 Przecier i Sos pomidorowy 


Można by rzec: rzutem na metę zdążyłam jeszcze z przetworami pomidorowymi. Prawdopodobnie były to jedne z ostatnich smacznych sztuk w tym roku... Jak dla mnie już jest po pomidorach. To już nie ten smak.




Z części pomidorów przygotowałam standardowy przecier: Pomidory sparzyłam gorącą wodą i obrałam ze skóry, gotowałam ok. 30 minut, zmiksowałam i zamknęłam w słoikach. Przecier pomidorowy dodatkowo pasteryzuję.

Z częścią pomidorów posunęłam się o krok dalej i przygotowałam sos pomidorowy. Sos pomidorowy już od dawna gotuję w/g TEGO przepisu z bloga White Plate. Tak więc powtarzam za Liską.

Sos pomidorowy

Składniki:
230g pomidorów z puszki (lub przecieru pomidorowego, przyp.KaPe)
1 łyżka oliwy
1 ząbek czosnku, drobno pokrojony
1/2 łyżeczki suszonego oregano
1/2 łyżeczki suszonej bazylii
1/4 łyżeczki cukru (jeśli pomidory są słodkie pomijam, przyp.KaPe)
1/2 łyżeczki soli
odrobina pieprzu

Wszystkie składniki umieścić w garnuszku. Doprowadzić do wrzenia, zmniejszyć ogień i gotować przez 10 min.

Takiego sosu używam zarówno do pizzy jak i makaronu. W zależności od potrzeby przygotowuję sos o różnej gęstości. Zazwyczaj robię znacznie zwielokrotnioną porcję. Na blogu White Plate i w internecie w ogóle, jest dużo różnych odmian sosu pomidorowego. Większość osób gotuje go na oko. Ja też tak zawsze robiłam. Przekonuję się jednak, że przepisy i waga bardzo pomagają w szybkim przygotowaniu posiłków. Kiedyś myślałam zupełnie odwrotnie... Uważałam, że spontanicznie znaczy szybko. Dziś myślę, że na gotowanie spontaniczne i tworzenie potrzeba jest więcej czasu: dosalanie, doprawianie, dokładanie i ciągle brzęczące "czegoś tu jeszcze brakuje.." trochę trwa, choć wydaje się, że minął zaledwie kwadrans ;-) Teraz chętnie spisuję, także swoje własne spontaniczne, receptury i korzystam z nich dzięki czemu zyskuję sporo czasu w skali miesiąca ;-) Wracając do sosu pomidorowego to jeden ze sposobów na szybki obiad. A teraz jeszcze szybszy, bo mam kilka woreczków gotowego już sosu. Sos zamrażam, w porcjacch różnej wielkości, na płasko w woreczkach strunowych podobnie jak paprykę.  


Mrożona zielenina.

Wydaje mi się, że to nie nowina ;-) Jednak spotykam jeszcze osoby zaskoczone mrożeniem koperku, natki pietruszki i selera.

Po zbiorze lub zakupie zieleniny myję ją i osuszam. Następnie kroję i zamrażam w woreczkach. Bardzo łatwo wyjmuje się łyżeczką potrzebną ilość. W potrawie momentalnie ulegają rozmrożeniu. 

Zieleninę mrożę stopniowo, jak tylko pojawia się ta zwyczajna, z gruntu. Gdy kupuję pęczek to właściwie rzadko wykorzystuję całość. Wtedy tę niewykorzystaną część wrzucam do woreczka i do zamrażalki. Pod koniec sezonu kupuję ile potrzeba i dorzucam do pełna. Mrożona zielenina wygląda i smakuje jak świeżo zerwana. Suszonej, od jakiegoś już czasu, mówię nie.



Mrożenie.

Tak prezentuje się szuflada mojej zamrażarki po zapełnieniu jej mrożonkami. Najpierw woreczki leżą na płasko, żeby równo zamroziły się przetwory. Później układam je w ten sposób. Bardzo łatwo znaleźć potrzebną mrożonkę i miejsce w szufladzie jest bardzo dobrze wykorzystane. Do mrożenia, już od kilku sezonów, używam woreczków strunowych z IKEA. Bardzo je lubię, są mocne i szczelne. Dzięki zamrażaniu przetworów "na płasko" można je szybko rozmrozić. Jeśli mamy mało czasu wystarczy polać taką "taflę" ciepłą wodą i całość wyskakuje z woreczka. W przypadku papryki mrożę tylko jedną warstwę w woreczku. Dzięki temu porcję mogę podzielić przełamując ją bez problemu. Dodatkową zaletą mrożenia jest ta, że możemy mrozić porcje różnej wielkości np. sos na 2-3 pizze albo do spagetti dla całej rodziny. Woreczki z mrożonkami podpisuję wodoodpornymi pisakami. Opisuję: zawartość, datę mrożenia, oraz wielkość porcji (wagę lub ilość szklanek).


P.S.I.Moje przetwory maleją w zastraszającym tempie!!! 

P.S.II. Do przetworów powrócę. Jeszcze przetwarzam. Panienka Hokaido oczekuje na wielką odsłonę ;-) 

środa, 24 października 2012

Męska sprawa.


Dziś będzie o Jasiu, nie o przysłowiowym Jasiu, ale moim własnym, prawdziwym synku :-) Jak wiecie ma dwie starsze siostry. I wiążą się z tym różne historie, a między innymi ta, że Janek lubi torby. Widzi jak siostry ładują w nie całe dobytki i wyruszają w nieznane. Janek ma swój własny plecak, ale torba to torba. Wielu mężczyzn już tego doświadczyło i nosi, inni uważają, że są ponad to. A J. bez dorosłych oporów pożycza te torby. No nie podobało mi się to, ale nosił w nich auta i piłki, więc nie zwracałam specjalnie uwagi. Jednak wczoraj wszedł do pokoju z pomarańczową, wydzierganą z włochatej!!! włóczki torebką... no nawet cały zestaw  Auta 2, ze Złomkiem na czele, nie pomógł. Wywlekłam mój zgrzebny len oraz najprawdziwszą naszywkę marynarską i pomimo nawału prac domowych usiadłam do maszyny. Uszyłam memu synu taki oto chlebaczek. Prawda, że chłopakowy? 


Jest prosty, bez zbędnych kieszonek i zamków. Torba, pasek, rzep, nic więcej nie potrzeba. Chłopakowi nie potrzeba, bo gdy torbę zobaczyła moja córka powiedziała: "Szkoda, że bez kieszonek i taka zwyczajna..." czyli, że się udała ;-) Pasek zrobiłam nieco dłuższy i widać, że został zapas. Jeśli za dwa, trzy lata nadal będzie chciał ją nosić to pasek wydłużymy. Gdy szyłam ten chlebaczek to zamarzyłam o prostej torbie dla siebie. Mam jeszcze kawałek tego lnu. Jestem dziewczyną, więc trochę udogodnień doszyję i zameczek do tego, no i powiększę... będzie prawie taka sama ;-)



Przy okazji zaprezentuję jeszcze chustę pod szyję dla chłopaka. Powstała przy okazji prezentowanych już chust dla dziewczyn. Jak pisałam, rzecz szalenie praktyczna: szybko zakładalna, bezsupłowa (ku radości dziecka), ciepła (ku radości mamy). 





Muszę przyznać, że trudniej mi się szyje rzeczy dla chłopaków. Właściwie nie szyje a wymyśla. Nabieram jednak doświadczenia. Zakupiłam już dawno tę śliczną dzianinę w koparki, spychacze i walce i zaczynam ją powoli wykorzystywać. 

niedziela, 21 października 2012

Torebki dwustronne. Kolekcja No1.

Trudno uwierzyć, że nie było ich jeszcze na blogu. Torebki, których uszyłam już kilkanaście, może nawet dziesiąt... Wyszukuję zdjęcia w różnych katalogach, z czasu kiedy to do głowy mi nie przychodziło zakładanie bloga. Wielu wersjom nie zrobiłam zdjęć w ogóle. Pokażę dziś pierwszą część odnalezionych w archiwach egzemplarzy ;-)


Tu niecodzienna sytuacja: pierwsza torebka powstała dla koleżanki mojej córeczki, z okazji urodzin. Zazwyczaj pierwsze sztuki nowych projektów mamy w domu. Dwie kolejne są już oczywiście pod opieką moich dziewczynek. Moja córka podchodziła z rezerwą do takiego prezentu. Czy koleżanka ucieszy się, może lepiej perfumy... Jakie było jej zdziwienie: koleżanka ucieszyła się bardzo:-) Zdziwienie mojej córki było jeszcze większe bo zorientowala się wtedy, że nie każda mama potrafi szyć... Później przybiegała z zaproszeniem na urodziny i mówiła: "Mamo musisz uszyć torebkę, idę na urodziny!" ;-) Wracając do tematu. Torebkę dwustronną zaopartujemy w karteczkę: "Ta torebka powstała specjalnie dla Ciebie. Jest troszkę magiczna. Gdy wywrócisz ją na drugą stronę (jak skarpetkę) będziesz miała drugą torebkę :-)". Córka wybiera materiały, idzie spać, wstaje rano i torebka gotowa ;-) Bardzo lubię te torebeczki. Ich tulipanowy kształt to nie nowość, ale główna atrakcja, niezmienna od początku: dwie torebki w jednej, to mój pomysł i nigdzie go nie podpatrzyłam :-) Rzec by można autorski. Duża zakładka sprawia, że to prawdziwa damska torebka: zmieści WSZYSTKO:) Torebeczki ułożone są parami, prawa i lewa strona tej samej torebki.




  


 


 



Miłego tygodnia :-)

wtorek, 16 października 2012

Kanapa jesienną porą oraz recycling.

Ogólnie sprawy mają się tak: Przed i Po.


Dalej prezentuje się moje kolejne "przydasie" :-) Zawieszka na laptopa. To mój kącik w domu, rozsiadam się w poduszkach na kanapie i czytam sobie albo stukam w klawiaturę, jak teraz :-) Zawieszka bardzo przydatna, wisi w miejscu gdzie ładują się domowe sprzęty. Zawsze polegiwały na parapecie okna, a że w domu co chwilę coś się ładuje, to parapet ciągle był obłożony. Do czasu aż powstała taka zawieszka. Ma długie "szelki" bo często bywa w niej także dużo większy laptop.


Teraz będzie o recyclingu, czyli nadawaniu użyteczności rzeczom bezużytecznym. Poszewki na poduszki powstały z: koszuli męża, moich dwóch T-shirtów, oraz jednej koszuli nocnej. Ta ostatnia nie była aż tak bezużyteczna, ale kratka bardzo mi pasowała... Poszewki podszyłam polarem. Chciałam je trochę wzmocnić, ponieważ są mocno eksploatowane przez cały dzień. Ostatnio spodobał mi się taki sposób wszywania zamka: najbardziej widocznie jak się da. Ogólnie tendencje są raczej w kierunku ukrywania zamków. 



Na koniec inspiracja do laptopowej zawieszki. Zapodaję zrzut ekranu ze strony IKEA. Nie znalazłam jej w nowej kolekcji, tak więc daję co mam. Zawieszka na tacę w kuchni, tudzież iPada w nieco zmienionej i poszerzonej formie zmieści nie jednego laptopa :-)



P.S. Jaki szybki i mało obgadany wpis, prawda? ;-) 

niedziela, 14 października 2012

Wykrywacz księżniczek, czyli jak zostałam tapicerem.


W naszym domu, a dokładnie przy naszym stole doszło do małego przegrupowania. Nasza druga córa jest już dużą dziewczynką, a nawet za dużą na krzesło dla maluszków (to nie do końca krzesło, ale o tym później). Jest jednocześnie troszkę za mała na krzesło dorosłe. Specjalnie dla niej uszyłam na krzesło dwie poduszki z gąbki aby wygodnie, jak księżniczka ;-) siedziała z nami przy stole. A wydarzyło to się wszystko dzięki zmianie obić na naszych domowych krzesłach. Były już w kiepskim stanie, do tego dołączyły dwa nowe, z innej historii i chciałam je połączyć jakoś w całość. Tak więc obiłam te, które się obija, a na dwa uszyłam poduszki. Wszystko z mojego cudownego lnu. Jest piękny, naturalny, sztywny i wytrzymały i już się kończy... A dla ożywienia szarości lnu naszyłam białe i naturalne bawełniane taśmy. Już się kiedyś zatrzymałam nad tym biało - szarym połączeniem, jak dla mnie idealnym. 
Taśmy bawełniane na każde krzesło naszyłam w inny sposób. Bardzo podobają mi się różne krzesła przy jednym stole, bardzo! Lubię jednak gdy coś je łączy, kolor czy choćby poduszki.






A oto końcowy efekt mojego przyuczenia do zawodu tapicera ;-) Jako pierwsze nasze nowe, ale nie nowe białe krzesła. Bardzo je polubiłam. Te postarzenia są naturalne i wynikają z historii, które krzesła mają za sobą. Na razie nie planuję odnawiania, podobają mi się takie.




Kolej na krzesła, które są z nami od dawna. Regularnie zmieniam im obicie, to jest już czwarta wersja :-) 



Te krzesła mają pewnie z 60 lat. Bardzo je lubimy, choć powoli nam się wykruszają. Swego czasu zostały odnowione i zabezpieczone przez mojego tatę, teraz co chwilę je sklejamy, dwa już zastąpiliśmy innymi. Lubię takie rzeczy z historią, lubię nadawać im nowy, świeży charakter i używać po swojemu. Krzesła należały do mojej cioci, krórą możecie zobaczyć na zdjęciu. Zdaje się, że to ta dziewczynka w jasnej sukience i ma (miała) na imię Sabina :-) Zdjęcie pochodzi z 1907 roku i dostałam je od tej właśnie cioci. Fajnie mieć takie pamiątki w domu, takie prawdziwe, dotyczące mojej rodziny.




Zapodaję jeszcze fotki cudownego wynalazku, o którym wspomniałam na początku: Handysitt. Genialne siedzisko, które pasuje na większość krzeseł i ma na celu przystosowanie ich dla małego dziecka. Składa się na płasko i łatwo je ze sobą zabrać. To nie artykuł sponsorowany ;-) dzielę się tym, co nam bardzo ułatwia codzienne funkcjonowanie :-) Orginalne Handysitt są dość drogie, ale można je spotkać na tzw. gratach, czyli różnego rodzaju sprzedaży z drugiej ręki. Sprzedawcy często nie wiedzą co mają, bo to dość dziwny sprzęt i sprzedają je za bezcen. Nasz orginalny! Handysitt kosztował 20 zł :-) 



P.S. Jako, że powstała nowa szumna kategoria WNĘTRZA obiecuję, że wkrótce pokażę jeszcze naszą kanapę w jesiennej odsłonie. Proszę z wyrozumiałością zerkać na te moje "wnętrza" jakoś nie znajduję odpowiedniej, a mniej szumnej nazwy...