niedziela, 24 listopada 2013

Łapacze nastroju :-)

Podobnie jak wiele osób (tak myślę) robię co mogę, żeby w te chmurne, mgliste dni nie czuć się tak, jak one wyglądają. Jeden sposób już poznaliście ostatnio, czyli aromato i cukroterapia. Po prostu piekę i gotuję, dużo. Drugi sposób to kolor. Nie tej szarej jesieni, ale tej "Złotej Polskiej". Zrobiłam więc wianek. Wygląda trochę jak łapacze snów. I choć od tego typu wierzeń jestem bardzo daleka, to muszę przyznać, że łapacze zawsze mi się podobały. Nie zawiesiłabym takiego w moim domu, zrobiłam więc: "Łapacz jesieni" ;-) Zawisł w przedpokoju i w ogóle nie współgra z pogodą za oknem, jest szaleńczo kolorowy. Zanim wejdę w świąteczną czerwień, niech on rozwesela od wejścia.


Niestety, ale bardzo często dzieje się tak, że moje ulubione tkaniny z IKEA bardzo szybko znikają. Niektóre wzory są na półkach od lat. Natomiast te, które sobie upodobam znikają najdalej po jednym sezonie... Jak ta czarna tkanina w kolorowe liście i ptaki, którą oplotłam wianek... Staram się nie robić zapasów tkanin jesli nie mam na nie pomysłu, chyba, że mają okazyjne ceny ;-) Miałam dwa ostatnie kawałki moich ulubionych (oba czarne w kolorowe wzory, których w IKEA już nie ma) i nie wiedziałam co z nich uszyć, bo mi żal było... Jeden wykorzystałam na nowy wianek i obicie krzesła. Z drugiego uszyłam fartuch kuchenny. Pokażę przy najbliższej okazji.  Jak zwykle potok słów, a chciałam o wianku jesiennym... Zakupiłam styropianowe kółko w pasmanterii z myślą o dekoracjach świątecznych. Jednak nie potrafię wyprzedzać tak bardzo zdarzeń i w ogóle nie miałam pomysłu jak ozdobić go na świątecznie, więc położyłam na komodzie. I po kilku pytaniach: "Po co ci (mamo lub nie) to kółko?" Zrobiłam z nim coś ;-) Bardzo łatwe w obróbce. Wycięłam paski tkaniny, wszystko podczepiłam szpilkami do kółka. Przyszyłam kilka guzików, liście polarowe ozdobiłam ręcznie. Będzie łatwy do demontażu przy zmianie dekoracji. 


W przedpokoju stanął już planowany stolik i krzesło. Ostateczny wygląd przedpokoju różni się nieco od planów początkowych, dlatego zdecydowałam się pociemnić blat stolika. Na zdjęciu nie widać (odbiło się słońce, które na chwilę zajrzało), ale jest jasny, naturalnie sosnowy. Zmieniłam też obicie krzesła. Teraz ładnie komponuje się z wiankiem, ale nie będę zmieniała go za każdym razem gdy zmienię wianek, pasuje do ciemnej podłogi. I jeszcze moja pierwsza Orchidea, tudzież Storczyk. Prezent. Jestem oszołomiona jej urodą. Jak niektórzy wiedzą specjalizuję się w hodowli sukulentów. Roślin raczej skromnych, a tutaj nagle taka księżniczka...



Dla tych, którzy jednak woleliby zapaść w sen zimowy i obudzić się wiosną mam inną propozycję: maska do spania. Została uszyta na wyraźną potrzebę członka mojej rodziny.  Mam nadzieję, że się sprawdzi. Ja zastanawiam się nad uszyciem jeszcze 3 sztuk, w mniejszych rozmiarach. Mam taki plan, żeby w weekendowe poranki zakradać się do dzieci i zakładać kolorowe maseczki na ich śpiące oczka, żeby w sobotę i niedzielę nie wstawały przed 7...



Na początku tego wpisu wspomniałam, że dużo piekę i gotuję. Dziś mogę, a nawet powinnam, odnotowć mój mały sukces kulinarny. Upiekłam pierwszy (!!!) w swoim 35-cio letnim życiu SERNIK. Nie wiem dlaczego, ale bałam się ich piec. Dodam, że moja mama piecze doskonałe serniki. Uważałam je za ciasta, które mają skłonności do upadku ;-) a, że przy tym nie są tanie to nie chciałam ryzykować. W sobotę miałam dawno wyczekiwaną wizytę i postanowiłam, że spróbuję. Sernik piekłam w nocy, żeby mi nikt nie przeszkadzał, wyłączyłam piekarnik po 23 i poszłam spać. W sobotni poranek mym oczom ukazał się NIE UPADŁY SERNIK CYNAMONOWO - KAJMAKOWY! Jaki on był pyszny! Przepis niezawodnej Liski z bloga White Plate. Pochodzi jednak nie z bloga, a z książeczki, która w 2011 roku została dołączona do Newsweeka pod tytułem "Smak i Styl" i zawiera fantastyczne przepisy świąteczne, słodkie i wytrawne. Sam przepis znalazłam też na stronie w/w czasopisma TUTAJ. Nie muszę chyba pisać, że w sobotę o jesiennej chandrze nie było mowy :-)


P.S. I jeszcze małe "conieco"  na poprawę nastroju jesiennego. 

Z pokoju dzieci dobiega dźwięczny głos śpiewającej Marii (lat 5): "Gdyby gdyby moja mama pochodziła z wyspy chama"...

(Dla niewtajemniczonych fragment piosenki w originale: "Gdyby, gdyby moja mama pochodziła z Wysp Bahama, to od stóp po czubek głowy byłaby czekoladowa") 

Dobrego tygodnia Drodzy Czytelnicy i nie dajcie się zasnuć mgłą.



wtorek, 19 listopada 2013

Tarta z karmelizowanymi bananami.

Zanim przedstawię zapowiadaną tartę kilka słów :-)  Miałam mały odzew związany z ostatnim wpisem o dniu z życia mrówki. Nie wiem jak Wy odebraliście mój wpis, ale część wspomnianych osób bardzo mnie żałowało... Może nie byłam przekonująca, ale to był dobry dzień :-) Nie krzyczałam, nie płakałam, nie użalałam się nad sobą, NIE poległam :-)  A dziś znów uraczę Drogich Czytelników historyjką  związaną z rzeczoną tartą i jej pierwszym wypiekiem ;-) To był ciężko zapowiadający się dzień. Dużo spraw do załatwienia, dużo rzeczy do zrobienia i ta myśl od chwili gdy zadzwonił budzik: "Nie dam rady"... I właśnie tego poranka pomyślałam, że właśnie DZIŚ muszę ją upiec. Nie korzystałam z żadnego przepisu i przyznam, że nie przypominam sobie żebym gdzieś taką tartę widziała. To znaczy nie przypominam sobie takiego połączenia ponieważ przepis na moje ulubione ciasto kruche pochodzi z Bo Mimi Blog. Natomiast banany karmelizowałam podobnie jak jabłka do Tarty Tatin w/g przepisu z bloga White Plate. Tak więc pomimo nawału prac różnych dzień zaczęłam od zrobienia czegoś dla siebie (moja rodzina nie przepada za tartami). To była dobra inwestycja ;-)


Karmelizowane banany.
  • 3 duże banany pokrojone w plastry (1cm grubości) po skosie
  • 100 g cukru
  • 40 g masła
Przygotowanie:

Na dużej patelni rozgrzać masło z cukrem. Kiedy cukier zacznie karmelizować ułożyć banany i smażyć je z jednej strony, a gdy się zarumienią przewrócić na drugą stronę. Kiedy nabiorą złocistego koloru zdjąć patelnię z ognia. Nie należy przewracać bananów często, bo mogą się rozpaść i wtedy nie będą już tak ładnie wyglądały. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać szczegółowo o karmelizowaniu owoców zapraszam do Tego wpisu.



Kruche ciasto. 
  • 250g masła
  • 125g drobnego cukru
  • 1 jajko
  • 450g mąki 
 Przygotowanie:


Ciasto zagnieść z podanych składników i włożyć do lodówki na 30 minut, najlepiej zawinięte w folię spożywczą żeby nie obsychało. Piekarnik rozgrzać do 180℃ . Wyjąć ciasto z lodówki i rozwałkować na grubość 1/2 cm, na odpowiednią do formy wielkość. Ciasto trochę się rwie, dlatego warto je wałkować między dwoma kawałkami folii spożywczej. Na wierzchu układamy papier do pieczenia, na który wysypujemy groch. Nasiona obciążą ciasto, które nie urośnie i zachowa ładny kształt. Pieczemy ciasto 20 min. w 180℃.

Następnie wyjmujemy ciasto z piekarnika, zdejmujemy papier i groch i wykładamy na ciasto karmelizowane owoce. Ponownie wkładamy całość do piekarnika i dopiekamy przez 20 - 30 min.



Ja najbardziej lubię delikatne tarty z cienką warstwą ciasta i nadzienia. jeśli ktoś woli więcej nadzienia należy użyć większej ilości bananów przy zachowaniu tej samej ilości masła i cukru. Przypominam jednak, że karmelizowane owoce, a banany zwłaszcza, to bardzo słodkie nadzienie.



piątek, 15 listopada 2013

Dzień z życia mrówki...

W obliczu małej przygody lub czytanej książki lub słońca, które wyszło po tych pochmurnych dniach postanowiłam zrobić wpis typu dzień z życia.... Ciekawe co wyjdzie. Zastanawiałam się, czy przygoda może zdarzyć się tylko w lesie, w górach, czy innych, równie miłych okolicznościach? Czy to, że popsuło się auto podczas powrotu do domu z wielkimi zakupami też się liczy?? W każdym razie ja miałam to ostatnie ;-)

Wstałam wcześnie, z dobrym nastawieniem, zrobienia wszystkiego co mam do zrobienia i wielkich zakupów, spoż-chem dla domu i rodziny. Wiedziałam od wczoraj (dziecko zakomunikowało mi w drodze do przedszkola, że zimno mu w nóżki), że dziś jest ten dzień: muszę przekonać chłopca do założenia rajstop pod spodnie.... Chłopiec ma dwie starsze siostry i bardzo silną potrzebę męskości! Ciężko przekonać go do czegokolwiek co może wydawać się choć odrobinę "dziewcynowe", jak na przykład rajtki. Nie wiedziałam jak to zrobić, ale nadzieją były grafitowe rajstopy z zielonymi robotami od Kochanej Cioci Ka :-) Na skutek posiadania rajtek z robotami okazało się, że mam inny problem: otóż chłopiec nie chciał założyć spodni.... tak podobały Mu się roboty...  Zaprowadziłam dzieci do placówek publicznych typu szkoła i przedszkole. (Musiałam wrócić jeszcze do przedszkola, bo dziś piątek - dzień zabawek, a na krześle w domu została torebka z Myszką Miki, zebrą i autkiem.) 

Pojechałam w końcu do sklepu. Zakupy wysypywały się z kosza (rzadko zdarzają mi się aż takie). Zapakowałam wszystko do auta i jadę, nie za daleko, ale z górki na szczęście. Coś zaczęło się dziać z autem, zjechałam na bok, próbowałam, próbowałam, odpalił. Pojechał kawałek i znów cisza. Na szczęście z górki. Wjechałam na luzie ;-) na parking i to byłoby na tyle... Część zakupów zapakowałam do torby (takiej niebieskiej IKEA, nie eleganckiego koszyczka...) w tym 6 litrów mleka (mam nadzieję, że na weekend wystarczy...) i wszystkie rzeczy, które powinny trafić do lodówki i poczłapałam do domu jak ta mrówka z tytułu. Tak myślę sobie, że z 1,5km. Całe szczęście, że nie zakupiłam do tego, jak planowałam, pęczka PRL-owskich goździków do wazonu. A swoją drogą pomyślałam sobie, że w czasach PRL-u z takimi zakupami... Może nawet ktoś zrobiłby mi zdjęcie...
Jak dobrze, że świeciło dziś słońce... Łatwiej zobaczyć dobre strony... Zastanawiałam się co dalej. Zostawić resztę w aucie (wielu rzeczy potrzebowałam na już)? Poczekać na transport jakiś? A może na męża (do poniedziałku)? Czy zabrać plecak i wspominając stare, studenckie czasy wrócić po 3 l płynu do prania, 2 l płynu do płukania, soki - 2 l, oleju słonecznikowego 2 l, 2 puszki masy krówkowej, 2 kg cukru i standardowo oczywiście: papier toaletowy! a jakże!... Razem ok 12 kg. Wybrałam tę ostatnią opcję. Doszłam do domu z pierwszą partią i cieszyłam się bardzo, że była w niej mleczna czekolada. Po zasileniu czekoladą (PRAWIE jak wędrówka po górach) wróciłam na miejsce zdarzenia. Zapakowałam te 12 l  i papier toaletowy do wielkiego plecaka (papier się nie zmieścił oczywiście, to byłoby dopiero widowisko w PRL-u, wielka paka BIAŁEGO papieru toaletowego!) Dzwonię do męża i mówię Mu jaką żonę ma silną i dzielną :-) Co On na to? Że jestem dzielniejsza niż myślałam! Bo takie płyny, oleje czy soki są przecież cięższe niż woda i na plecach mam znacznie więcej niż 12 kg, wspaniale! No to tak sobie kontemplowałam te kilogramy i wymyśliłam, że jestem jeszcze dzielniejsza :-), bo przecież nosiłam takie kilogramy już przynajmniej 3 razy w życiu i to przez kilka tygodni. Teraz te kilogramy same biegają, na swoich nóżkach...

Taki dzień dobroci dla siebie (te komplementy), taki miał być z założenia, choć plany były inne... Miałam pobiegać łapiąc na twarzy ciepłe promienie jesiennego słońca, pod stopami czuć szeleszczące liście, a później długa kąpiel... Tymczasem dźwigając zakupy (min. pachnący płyn do kąpieli ;-) myślałam, o tym, że jestem dzielna i silna :-))) Ciekawe, co było dla mnie lepszą terapią, co powiedziałby psycholog?

Mrówka do domu wróciła szczęśliwie, modląc się po drodze żeby działały windy... oraz wykonując telefony na które nie miała wczoraj czasu.  Wróciła i zrobiła sobie kanapkę i kawę i poczytała książkę. Tak, pijam kawę z mlekiem do kanapek, zupełnie mi to nie przeszkadza, a wręcz uwielbiam. A w ogóle to chyba pierwszy raz jadłam sałatę rzymską (!) Smaczna, trochę kapustowa.


Skąd ten dobry humor, pomimo wszystko? Czy stąd, że auto stoi bezpiecznie na parkingu i obyło się bez służb specjalnych? Czy może na skutek ślicznych świątecznych poszewek, które zakupiłam po drodze? Pewnie wszystkiego po trochu, ale skłaniam się do ostatniego (znów).


Diagnoza (telefoniczna) awarii auta? Brak benzyny (tak, mąż mówił - zatankuj - zapomniałam) lub/i akumulator (na skutek prób odpalenia auta na oparach benzyny...)  Się okaże, ale nie mówmy już o tym...
A co z książką którą czytam? "Matecznik" Agnieszki Grzelak. To dziennik mamy 4 córek. Wspomniana mama pisze dziennik choćby po to, żeby wiedzieć dlaczego wieczorem jest tak bardzo zmęczona...  To dobry powód. Sama często zastanawiam się nad tym. Nie pracuję zawodowo. Nie mogę powiedzieć ilu miałam klientów, albo pieniędzy zarobiłam. Kładę się wieczorem i nie widzę już stert czystych rzeczy w półkach i pełnych brzuszków, albo pięknie czytanej historyjki z angielskiego przez Najstarszą. Wielu rzeczy, które robię po prostu nie widać. To, że nie widzą ich inni bywa problemem, ale jeśli przestaję widzieć je ja sama, problem się pojawia na serio... Wbrew pozorom tej książki nie czyta mi się dobrze. Mam wrażenie, że każdy dzień mamy jest męczeństwem. Bardzo mnie dotykał ten fakt, przez pierwsze opisywane dni. Zastanawiałam się czy ja tak też mam, czy tak odbieram moją rzeczywistość. Pewnie przez te kilkanaście godzin każdego dnia zapisałabym kila gorzkich zdań. Może to mnie tak zabolało, że są i takie dni, męczeńskie prawie... Oczywiście w książce są też radosne chwile, śmieszne historyjki, łzy macierzyńskiego wzruszenia. Dużo ostatnio myślę o tym moim macierzyństwie i pracy w domu. Jestem w komfortowej sytuacji w porównaniu z bohaterką książki, bo uwielbiam gotować, prawie codziennie. I wejście do kuchni nie jest dla mnie tylko obowiązkiem, zwłaszcza teraz...
Z uśmiechem odkrywam, że podobnie jak tamta mama lubię jeść śniadanie w samotności. Czasem wstaję wcześniej, przed wszystkimi, żeby móc wypić kawę w porannej ciszy. Jest zupełnie inna niż wieczorna. Nawet miałam czasem wyrzuty z tego powodu, ale nie unikam wspólnych posiłków. Zadaję sobie trud zanoszenia obiadów i kolacji do dużego pokoju, żebyśmy mogli wygodnie, wszyscy razem zjeść. Tylko te śniadania...  fajnie, że ktoś też tak ma ;-)
Moje czytanie przerwał telefon sąsiadki, byłej sąsiadki, do której jeszcze niedawno, w kapciach wpadałam na kawkę. Była w pobliżu naszego wieżowca, no to wpadła na kawkę (nie w kapciach ;-). Trudno teraz spotkać się dwóm mamom szóstki (łącznie) dzieci. Najlepiej więc wpadać bez zapowiedzi :-) Jest mniejsza szansa, że w przeciągu tych decyzyjnych 15 minut nic nie stanie na przeszkodzie spotkaniu. I nie ma to jak druga mama, która jest bardzo uważną obserwatorką. "O zrobiłaś to, a tego nie było i meble pomalowane." Tak.... pracuję, widać to, jestem.

- Mamo, zrobiłem dla Ciebie taki obrazek, są linie i piecątki (Jan, lat 3,5) 





- O, jaki śliczny, bardzo Ci dziękuję :-)

  Na to Maria, zdaje się, że lekko zazdrosna: 
- A ja też zrobię obrazek! Jeszcze nie wiem jaki i dla kogo... 

Czyli dzieci wróciły ze szkoły i przedszkola. Najstarsze dziecię miało dziś pierwsze zajęcia na nartach w tym sezonie. Jest zmęczona jak nikt! Chce odpocząć i zjeść obiad! Na obiad jajecznica i bułki z masłem. No nie zdążyłam... Zdarza się, ale dziś nie mam wyrzutów. Dziś wiem, że i i tak jestem dzielna i silna ;-) Historyjkę z angielskiego przeczytała na "Ecxellent" :-)))
Pamiętnika nie piszę, piszę bloga i czasem zdarza mi się wtrącić kilka myśli poplątanych. Niech zostaną, może dla mnie samej, a jak już zostają, to niech będzie to dzień, jak dzisiejszy, w którym jestem szczęśliwa, choć właściwie nie powinnam...

Oprócz opisanych powyżej spraw zrobiłam jeszcze: popcorn (na piątkowe popołudnie filmowe dzieci), dwa prania, które rozwiesiłam, ugotowałam budyń na kolację, przeczytałam 2 opowiadania z "Pana Kuleczki" (Wojciech Widłak) Marii, kilka stron "Wojownika Trzech Światów" (Robert Kościuszko) Helenie i Strażaka Sama Jankowi. Nałożyłam dwie warstwy lakieru na ramę stołu do kuchni z zachowaniem 4-ro godzinnej przerwy (ramę widać częściowo na zdjęciu z poszewkami świątecznymi). Z jednej strony chciałabym mieć go już w kuchni, z drugiej, tak bardzo lubię pracę ze świeżym drewnem, że dawkowałabym sobie tę przyjemność- jedna warstwa dziennie i do świąt robota ;-) Pozmywałam, w wyniku różnych wydarzeń dnia dzisiejszego miałam zmywanie od śniadania... Zrobiłam ciasto na świąteczny piernik staropolski. Nie, nie zwariowałam. To piernik, którego ciasto leżakuje przez 5-6 tyg, więc już czas. Robiłam go w ubiegłym roku i był przepyszny! Nie odmówię sobie i w tym roku :-) Przepis można znaleźć na stronie Moje Wypieki.



Jest  po 23. (Ciągle nie mogę ustawić czasu rzeczywistego na moim blogu). Kładę się spać: 3 brzuszki nakarmione, 3 główki umyte, 60 paznokci obciętych.... 

...DOBREJ NOCY...

która dziś wie dlaczego jest taka zmęczona...

czwartek, 14 listopada 2013

To i Tamto. Jesień i banany :-)

Co ma jesień do bananów? 


Sposób na jesienną chandrę: Tarta z karmelizowanymi bananami. Już za chwileczkę na blogu.

niedziela, 10 listopada 2013

O tym, że zostałam królową śniegu ;-)

Czyli remontu kuchni część 2. To właściwie bardziej mała metamorfoza niż remont, malowanie mebli po prostu. Postanowiłam zrobić ten wpis jak najszybciej, bo już łapię się na tym, że jeszcze zrobię to czy tamto i dopiero pokażę. Myślałam też: poczekam za światłem, w sensie słońcem.Gdy zakładałam bloga nie chodziło mi o profesjonalne zdjęcia profesjonalnego bloga i nic sie nie zmieniło więc w końcu wzięłam za aparat... Widać istotę przemian kuchni, czyli jak biel wpłynęła na najciemniejsze pomieszczenie w naszym mieszkaniu. Zdjęcia zostały zrobione dziś: w pochmurne, listopadowe przedpołudnie. Pewne rzeczy jeszcze do zrobienia, wybory do dokonania ;-) Zauważyłam, że dzięki temu, że z niektórymi wymyślonymi przeze mnie elementami poczekałam powstały inne, lepsze, praktyczniejsze. Teraz staram się trochę obyć z tematem, popatrzeć i dopiero decydować. Pewnie nie raz pokażę nowinki z królestwa garów ;-).  Mam już nowy stół do kuchni, ale zanim zabrałam się za jego obróbkę musiał kilka dni odstać. Dostaliśmy go prosto od stolarza, w formie surowej, z drewna świerkowego, zdaje się i miałam kilka pomysłów. O tym będzie już w kolejnym odcinku ;-) A dlaczego królowa śniegu? Kuchnia biała, a jakże ;-) Zapraszam na zdjęcia:


Patrząc w kierunku korytarza:


Naprawdę nie upierałam się na białą kuchnię. Owszem, zawsze podobały mi się takie, ale  jeśli moja rodzina wyraziłaby sprzeciw nie szła bym w tzw. "zaparte". Meble zostały nam po poprzednich właścicielach. Wiadome było, że trzeba je odświeżyć. Planowałam jednak pozostawić kolory jakie są, tylko dodać im wyrazu. Planowałam pomalować na biało boki szafek, które były z płyty imitujące zżółkniętą sosnę... Myślę, że dobrze nam znany widok mebli z poprzedniego ustroju. Natomiast fronty tych szafek szalenie podobały mi się od początku. Rama każdej szafki jest drewniana.
Największy plus bieli jest taki, że ujarzmia zamieszanie. W mojej kuchni dużo się dzieje. Na blatach często stoją przygotowane produkty, miski z wyrastającym ciastem czy chlebem. Zazwyczaj jest oliwa, często mąka i niemal zawsze płatki śniadaniowe, dzbanek na herbatę, jak to w kuchni. Nie bałagan, po prostu kuchnia w użytku. Dzięki bieli wszystko jest jakby wyciszone. A kuchnia, nie sprawia wrażenia chłodnej i sterylnej dzięki tym wszystkim rzeczom. Przyznaję: do dzisiejszych zdjęć trochę tych rzeczy upakowałam w szafkach :-) A niebieski garnek żeliwny wcale nie pozuje ;-) On nie ma miejsca w szafce, on zawsze jest w użytku. Mój ulubiony kuchenny gar. Usłyszałam ostatnio, że mam za dużo garów :-) Prawda jest taka, że potrzebuję jeszcze kilku :-))) Ale prawdą jest też, że gdybym miała zostawić tylko jeden, to byłby ten właśnie. W nowej kuchni znalazło się odpowiednie miejsce na pamiątki z podróży od naszych bliskich :-)





Jeszcze kilka zdań zanim dojdziemy do podsumowania :-) Nad stołem będzie jeszcze półka / półki. Miejsce za zasłonką w granatowe pasy zajmie zmywarka. I wtedy także zmienimy naszą "przemysłową" wielką suszarkę na zgrabną dizajnerską suszareczkę ;-) Takie plany na najbliższy czas. No i żyrandol :-) Zastanawiam się czym zastąpić naszą industrialną żarówę ;-) Mam też nadzieję, że szybko uruchomimy stół kuchenny i stanie na tle boazerii.

Na podsumowanie Przed i Po :-)





I tradycyjnie: za kulisami.

O farbie użytej do malowania mebli pisałam już kilka razy. W skrócie: Leroy Merlin, farba biała, akryowa, ok. 70zł za 2,5l. Myślę, że taką właśnie puszkę zużyłam na całość.
Do wszelkich ubytków, także oderwanej "taśmy-okleiny" na brzegach półek użyłam wspominanej także szpachlówki samochodowej. Jak już kiedyś pisałam, z pewnością istnieją profesjonalne gładzie do odnawiania mebli, ale ta sprawdza się bardzo dobrze, więc nie zgłębiałam tematu ;-)
Napiszę jeszcze o niespodziance (tzw. zonku) jaka ukazała się mym oczom podczas malowania. Otóż gdy padło hasło malujemy na biało to miałam dużą ochotę na meble pobielone. Chciałam, żeby przebijało to drewno pomalowane bejcą. Nie było tu żadnego ryzyka, bo zawsze można zapodać kolejną warstwę farby jeśli uznalibyśmy, że to jednak nie to. I okazało się, że bejca przebija, owszem, ale na różowo / łososiowo! To zdecydowanie nie było to... Dlatego meble są zupełnie białe.


Ciąg dalszy losów królestwa i królowej przez małe ka nastąpi :-)

P.S. 
Jeśli kogoś interesują szczegóły malowania boazerii i płytek ceramicznych zapraszam TUTAJ
Natomiast w kolejnej części TUTAJ można zobaczyć stół właściwy stół kuchenny. 

Edytowane 27 lipca 2014.
W komentarzach zostałam poproszona o zdjęcie pomalowanej szafki z bliska. Trudno zrobić odpowiednie zdjęcie, ale na tym chyba trochę widać strukturę jaką uzyskałam malując szafkę wałkiem.To nie jest powierzchnia idealnie gaładka, jak w przypadku mebli fabrycznych.Taka "gęsia skórka".



piątek, 8 listopada 2013

Torby na festyn.

Dziś puszczam w blogosferę produkt z archiwum. Prezentuję bowiem torby, które uszyłam na loterię fantową w przedszkolu córeczki. Powstały dwie sztuki. Obie dwustronne. Zaopatrzyłam je etykietką i poszły w świat... Ciekawe czy się spodobały....

Torba typu siatka :-)

Torba uszyta przez mamę Przedszkolaka.
Można w niej nosić zakupy lub zabawki.
Można ją nosić na jednej stronie 
i wywracać na drugą (jak skarpetkę).
Można ją prać w 40 stopniach C.
Torba została uszyta z lnu i bawełny.
Miłego noszenia, wywracania oraz prania :-)

Mama Przedszkolaka.







niedziela, 3 listopada 2013

O tym, że bycie królową zobowiązuje.

Niemal każdy gość, który odwiedzał nasz nowy dom mówił: "No to teraz pokaż swoje królestwo". Mówił to do mnie i miał na myśli kuchnię. Już na starcie włożyliśmy w nią sporo pracy. I gdy udało nam się doprowadzić ją do "jakotakości" zapał i energia lekko opadły. Jednak, jak tytuł wpisu zapowiada: "Bycie królową zobowiązuje". Kuchenne prace trwają, a dziś pokażę ten stan "jakotakości" ;-)
Kuchnia jest najciemniejszym pomieszczeniem w naszym mieszkaniu. Zastaliśmy ją z ciemną boazerią na jednej ścianie, ciemnymi płytkami na drugiej, meblami z ciemna oprawą oraz intensywnie żółtymi ścianami. Nie była brzydka, ale ciemna i sprawiała wrażenie bardzo wąskiej. Jak tylko zabrałam się za remont wiedziałam, że boazeria i płytki będą białe. To był ten pierwszy etap prac, o którym dziś napiszę. Zaczynam więc:  "Remont kuchni część 1"

Malowanie boazerii.

Nie ma co ukrywać, pracy było bardzo dużo. Samo malowanie to już przyjemność. Przygotowanie do malowania, to była brudna robota. Zastanawiałam się co począć z tą ścianą. Jak zaczęłam czytać na różnych forach, że zdejmowanie boazerii zazwyczaj łączy się z oderwaniem tynku, to szybko odpuściłam. Na blogach wnętrzarskich widziałam wiele razy białe boazerie i to było najlepsze rozwiązanie. Najpierw całą ścianę zeszlifowałam. Miałam na szczęście szlifierkę oscylacyjną, która bardzo przyspieszyła pracę. Niestety zagłębienia pomiędzy deskami trzeba było potraktować ręcznie. Drugi etap to odtłuszczanie, biorąc pod uwagę, że to kuchnia, czyli zakurzone i tłuste powierzchnie, całą ścianę czyściłam dokładnie benzyną.


Samo malowanie szło dość sprawnie. Najpierw malowałam pędzelkiem rowki pomiędzy deskami, a do reszty używałam wałka. Boazeria była ciemna i potrzebowała 3 warstw farby. Myślę, że za jakiś czas pociągnę ją jeszcze jedną warstwą dla ożywienia bieli, ponieważ w niektórych miejscach widać jeszcze ciemniejsze cienie. Boazeria jest teraz bardzo ładna i łatwa do utrzymania czystości. Farba akrylowa do drewna i metalu daje wodoodporną powłokę. Użyłam tej samej farby, którą odnawiałam meble (Leroy Merlin, 2,5l ok.70zł)



Malowanie płytek ceramicznych.

O ile malowanie boazerii, nie budziło większych emocji, poza współczuciem nad ilością pracy. To na wieść o malowaniu płytek nie raz ktoś miał ochotę postukać się w czoło ;-) Po tym remoncie, kuchni zwłaszcza, zauważyłam, że trzeba mieć odwagę ryzykować albo być pewnym efektu ;-) My mieliśmy tylko to pierwsze. Płytki poza nie pasującym nam kolorem były też zniszczone, miały sporo dziur po różnych zawieszkach. Część doradzających mówiła: zostawcie, nie są złe. Druga część (panowie z obsługi w marketach budowlanych zwłaszcza): "Teraz takie zwykłe białe płytki kupisz (Pan) za grosze, worek kleju i masz nowe, sam położysz, i wiadomo, że nic się nie będzie działo". Ja nie wiem, ale nie raz byłam świadkiem zrywania i zakładania płytek i zawsze łączyło się to z ogromem gruzu, pracy i przedłużających się terminów zakończenia remontu. Był jeszcze jeden ważny argument za. Jeśli zakładałabym nowe płytki byłyby dokładnie takie, na kształt ceglastego muru. Na szczęście miałam wsparcie ze strony męża i pomimo różnych rad pomalowaliśmy.



Na początek płytki umyłam detergentem, a później dokładnie benzyną. W internecie znalazłam niewiele informacji na temat malowania płytek dlatego zdecydowałam podzielić się moim doświadczeniem na blogu. Większość forumowiczów pisze oczywiście zrywać i nowe kłaść. Ktoś opisywał szalenie skomplikowane nakładanie farby dwuskładnikowej (to ja już wolałabym to zrywanie chyba...) I w końcu trafiłam na filmik na "Muratorze", zdaje się, sponsorowany przez Benjamin Moore. Był dla mnie na tyle przekonujący, że zdecydowałam się na tę właśnie farbę, czyli Benjamin Moore, Aura 524. (zapłaciłam 160 zł za 1l) Od razu dodam: w ulotce nie ma informacji, że nadaje się do płytek ceramicznych. 
Czas na wnioski. Farbą malowało się świetnie. Dobrze trzymała się płytek, nie mazała się. Nakładana była pędzelkiem (na łączeniach) i wałkiem. Za drugim razem niemal idealnie pokryła płytki. Dała miły, satynowy efekt. Ja osobiście jestem zachwycona. Farba rzeczywiście odporna jest na zmywanie. Płytki myję klasycznymi mleczkami, gąbką lub ściereczką. Bez problemów schodzą plamki po sosach itp. Farba nie schodzi (nie pozostawia białych śladów na ściereczkach). Jest jeden minus: można ją zadrapać ostrym narzędziem typu nóż. W kilku miejscach "zahaczyliśmy" płytki podczas montażu mebli. Wtedy wystarczył mały pędzelek i szybki retusz. Przed malowaniem zalepiłam niepotrzebne otwory samochodową gładzią szpachlową, o której pisałam przy okazji renowacji mebli, i przetarłam papierem ściernym. Reasumując: Efekt przerósł moje oczekiwania. Te zadrapania, które oczywiście zdarzają się, są niewielką ceną za wygląd kuchni, wygodę użytkowania, a przede wszystkim szybkość uzyskania tego efektu. Rzecz miała miejsce dwa miesiące temu i gdybym teraz miała podejmować decyzję byłaby taka sama. Faktura jaką płytki uzyskały po nałożeniu farby wałkiem dała efekt raczej muru niż ceramiki i to bardzo! mi odpowiada.



Poniżej można zobaczyć takie mniej więcej przed i po. Wiem, że na blatach chaos i nieład, ale zdjęcia z łapanki ;-) i w trakcie przeprowadzki. Jestem wdzięczna mojemu mężowi, że od czasu do czasu złapał aparat i pstryknął kilka fotek dla potomności. Ja byłam tak pochłonięta tym wszystkim, że nie pomyślałabym o zdjęciach.


Przed i Po w poziomie :-)



Przed i Po w pionie :-)

 

Jak już się tłumaczyłam, nie robiłam zdjęć ustawianych i w kuchni zamieszanie, ale myślę, że efekt, o który chodziło widać dobrze. Od razu jaśniej :-) W następnym odcinku kuchennych rewolucji ;-) ciąg dalszy. Zabrałam się za odnawianie mebli. Jak tylko zakończę te działania pokażę efekt końcowy. Jutro ma dotrzeć nasz stół kuchenny. Już przebieram nóżkami i nie mogę się doczekać :-) Ten, który widać na zdjęciach ma inne miejsce docelowe. Długi wpis wyszedł, ale cieszę się, że udało mi się zebrać wszystko w całość. 

Z kubkiem gorącej herbaty pozdrawiam listopadowo i życzę dobrego tygodnia.




P.S. Można zobaczyć ciąg dalszy kuchennych zamian.


TUTAJ dzielę się malowaniem kuchennych mebli na biało.
TUTAJ przedstawiam nowy stół kuchenny.


Edytowane 10 lutego 2014 roku:
Minęło już 5 miesięcy od malowania płytek kuchennych. Nadal uważam, że to był świetny pomysł. Cały czas cieszę się ich bielą. W tym czasie jeden raz w ruch poszedł pędzelek celem zamalowania ubytków. Zadrapania powstały podczas zdejmowania suszarki na naczynia. Poza tym z płytkami nic złego się nie dzieje. Nie uszkadzają ich wiszące na relingach przybory kuchenne. Przynajmniej raz w tygodniu zmywam je mleczkiem i gąbką, a niemal codziennie wilgotną szmatką.