sobota, 26 sierpnia 2017

Włochy 2017 - wspomnienia, czyli wpis z serii myśli poplątane. Znów kilka słów o oczekiwaniach.



Tegoroczne wakacje pokazały mi, że już trochę nauczyłam się NIE OCZEKIWAĆ. Nie oczekiwać, że zobaczę w końcu wnętrze katedry Św. Marka w Wenecji, bo kolejka jak zwykle za długa, albo że wypiję w spokoju kawę mrożoną na jakimś piazza. Nie oczekiwać, że dzieci będą miały ochotę zwiedzać Muzea Watykańskie, albo zachwycać się miasteczkiem, które otula góry. Już wiem, że Ich nie cieszy to samo, co mnie i nie oczekuję tego. Nie czuję się zawiedziona, gdy mówią, że we Włoszech najfajniejsze było nocowanie w namiocie, basen, prom, pies, gołębie albo wizyta w sklepie z zabawkami... To ich wspomnienia. Nie oczekuję też, że na takich wakacjach ODPOCZNĘ, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie oczekuję, więc nie jestem rozczarowana. To nie jest smutna rzeczywistość, to rzeczywistość prawdziwa i prawdziwie szczęśliwa!




Coraz rzadziej odczuwam rozczarowanie dniem, wyjazdem, czy spotkaniem.  Już kiedyś pisałam o oczekiwaniach wobec dzieci. Jak to zaplanowaliśmy, że namalują katedrę we Florencji, na tyle charakterystycznie, że obrazki wkleimy do albumu obok zdjęć. A one namalowały gołębia i pociąg...  Dzięki tamtemu i innym doświadczeniom wróciłam z wakacji szczęśliwa i naładowana. Naładowana jedzeniem, wspomnieniami, pomysłami, pamiątkami, które mam nadzieję przez wiele lat będą mi przypominały tę podróż. Tak sobie myślę, że jak wiele sytuacji, także i ten wyjazd z dziećmi w zależności od nastawienia mógłby być także bardzo ciężki i trudny. Mam na myśli dokładnie ten sam wyjazd. Zderzenie oczekiwań moich, męża i dzieci, planów naszych i planów naszych przyjaciół i ich oczekiwań, zmęczenia, upałów i realnych możliwości mogłoby przynieść opłakane wspomnienia...








A tymczasem... Nacieszyłam się Włochami tak włoskimi, że aż nierealnymi. Nasłuchałam krzykliwej mowy, napatrzyłam na ręce, które mówią tyle samo co usta. Jadłam zamykając oczy z przyjemności. Naprawdę doceniałam niemal każdą chwilę.






- Kiedy zrobisz zdjęcie?
- Czasem wcale nie robię. Gdy zdarza się wyjątkowa chwila nie chcę jej psuć, wolę w niej trwać tu i teraz. Już minęła. (z filmu "Sekretne życie Waltera Mitty")

Chwile tak szybko mijają... dlatego często trwałam. Tam gdzie byliśmy z ludźmi, przy stole nie śmiałam psuć chwil, chciałam patrzeć i słuchać jak pokrzykują i machają rękoma, a mężowie zachwycają się daniami żon zanim ich spróbują. To jedyne spotkanie, z którego mam zdjęcia, a spotkań było dużo, każdego wieczoru i nie tylko. Mam też małą wymęczoną, karteczkę w kratkę, a na niej przepisy, dzięki którym będę wracała do stołów i spotkań, śniadań i kolacji, śmiechu i wzruszeń. Wszystko to przeżyłam, chociaż nie mam dowodów...






Trwałam w chwili, gdy Starsze Małżeństwo grało wieczorami w karty, albo przy uliczce w kamiennym, górskim miasteczku Sermoneta - dwie Panie. Trwałam, gdy wspaniała Signiora Elena patroszyła ryby. I gdy młody Giuliano z dumą polerował pomarańczowy traktor na niedzielną paradę w miasteczku.




Spacerowałam wąskimi uliczkami Wenecji. Dzieci czasem z zaciekawieniem zaglądały w nowe kąty, a czasem ze znudzeniem szurały nogami. Kolejne smaki lodów wszystkim dodawały siły i nadziei, że na końcu kolejnej uliczki nie kryje się kanał.










Bawiłam się nad morzem. Tak, morze to także żywe wspomnienie dla dzieci. Szczególnie ten jeden dzień, gdy według Włochów nie nadawało się do kąpieli - morze wzburzone falami. Zupełnie jak nasze, ale tak ciepłe, że dzieci z niego nie wychodziły. Tego dnia tubylcy nie nudzili się podczas opalania. Nie dość, że ich oczom ukazała się rodzina z czwórką dzieci, to jeszcze kąpali się oni w takim (!) morzu. Nie wiem jaki gatunek przedstawienia im zafundowaliśmy: komedię, horror czy kabaret, ale było fajnie.










Dostaliśmy w prezencie od włoskich przyjaciół szklanki, które mają nam przypominać morze i wakacje. Takie niebieskie i "diamentowe". Słońce pięknie je mieni. Przyznam, że zamarłam gdy otworzyłam pudełko. Wieczór wcześniej dostaliśmy na podróż dwie skrzynki owoców. Nasz samochód był całkiem załadowany, więc jak zobaczyłam jeszcze szklanki to prawie padłam... Na szczęście dowieźliśmy je w całości do domu...




I przypominają mi, bardziej niż morze, spettacolo na które zostaliśmy zaproszeni. Najpierw przejażdżka na przyczepie traktora po sadzie żółtego kiwi, brzoskwiń i śliwek, aby pozostać na spektaklu wody i słońca. Taki sposób podlewania jest podobno korzystny - woda powolutku kapie na ziemię. To zraszanie oglądane "pod słońce" wygląda przepięknie.
















Nie musiałam szukać, żeby cieszyć się włoską roślinnością. Ogród naszych przyjaciół jest przepiękny... Od wjazdu w ich ulicę wypatrywałam trzech wysokich cyprysów w samym narożniku ogrodu.




Drzewka oliwne rosną w miejscu palm, które przed sześcioma laty wymiotła jakaś choroba - niemal wszystkie w okolicy...




Drzewa o wielkich liściach zapewniają cień podczas letnich obiadów w ogrodzie.





Egzotyczne (dla mnie) bambusy rosną w sąsiedztwie sałat i ziół posadzonych w betonowych rynnach, nie zapytałam do czego kiedyś służyły. Wyglądały trochę jak wodopój, czy po prostu zbiornik na wodę... Nie wiem, ale obie wersje są bardzo możliwe, bo okolice w których byliśmy to tereny rolnicze. Nasi przyjaciele hodują króliki i kury. Mają też ogród z pomidorami i innymi dobrodziejstwami. Poza tym wielu z nich zajmuje się rolnictwem i sadownictwem na szerszą skalę.




Nieomal "muzealne" sagowce, palmy i miłorząb zawsze robią na mnie duże wrażenie. 










Te roślinne wzruszenia  zatrzymuję, nie tylko na zdjęciach. Bliżej, bardziej mogę je poczuć w zielniku...





Ostatnia miska winogron dawno zjedzona, ale wspomnienia pozostaną jeszcze długo z nami. Zwłaszcza dzięki przypominajkom, które wplotłam w dzisiejszy wpis. Na zakończenie najbardziej standardowa pamiątka z naszych wakacji. Ceramiczne gałki meblowe z pięknej Sermonety, z małego sklepiku wciśniętego pomiędzy wąskie, kamienne uliczki. Kiedyś będą przykręcone do kuchennej szafki. Na razie w kuchni wiszą szafki bez uchwytów dlatego pomieszkają przy półce w pokoju. Nie mogę ich zamknąć na bliżej nieokreślone "kiedyś". No nie mogę...




Ta Pani w kapeluszu - w sklepie - to ja. A dwa wariaty to moje synki :-)

To tyle Drodzy Czytelnicy. Wpis już na blogu, a rodzina kartek z wakacji jeszcze nie dostała... To też Włochy... Serdecznie Was pozdrawiam i życzę dobrego popołudnia.



ZapiszZapisz

środa, 16 sierpnia 2017

Deski drewniane do serwowania przystawek.

Uprzejmie donoszę, oraz ostrzegam co wrażliwsze dusze: będzie krzywo i nieidealnie!



Opowieści prezentowej ciąg dalszy. Po poprzednim wpisie wyruszyliśmy do Włoch. Zanim zbiorę myśli i wspomnienia, pokażę co jeszcze ze sobą zabraliśmy. Jeśli ktoś się zastanawia po co te upominki do Włoch i w ogóle to już piszę. Jeździmy tam do przyjaciół, włoskiej rodziny, która nas zaprasza, daje nam jeść, miejsce do spania i znacznie więcej. Zapraszają nas też zazwyczaj inni znajomi, do innych domów na różne posiłki - spotkania i staramy się coś tym domom ofiarować.  Nie wiedzieliśmy jak będzie tym razem, bo ostatnio byliśmy we Włoszech 6 lat temu, z trójką zaledwie, dzieci, postanowiliśmy jednak przygotować się na ewentualność, że nadal nas lubią i się nie boją. Prawdopodobnie tak jest, bo wszystkie prezenty zostały rozdane. Przyjmować naszą rodzinę nie jest łatwo - 6 osób na wejściu. Biorąc jeszcze pod uwagę naszego 3-latka to nawet z 10... nie je tak dużo, ale jest bardzo absorbujący... Włosi nieczęsto mają takie atrakcje, bo trzeba to napisać, byliśmy jakby atrakcją... no może abstrakcją... Tak więc, aby sprawić lepsze wrażenie niż wygląda rzeczywistość chodziliśmy w te "gości" z prezentami...




























Tak, deski robiłam sama, od surowej dechy z tartaku. Najpierw na kawałki pociął ją mój Tata, na dużej elektrycznej pile. Dostałam do ręki 6 prostokątów różnej wielkości. Ostateczne drobniejsze wycinki, otwory robiłam już sama. Wykorzystywałam wszelkie naturalne nierówności i pęknięcia deski. Później oczywiście szlifowanie, malowanie i woskowanie. Pracy było dużo. Myślę sobie, że gdybym miała odpowiedni budżet pewnie kupiłabym deski od polskich twórców, ale nie mam. Deski, które robią warte są tych pieniędzy. To wiele godzin ręcznej pracy.  Moje deski są zupełnie zwyczajne, nie są idealne w swej naturalności, ale są i chyba nawet spodobały się.




Zastanawiałam się przed wyjazdem w co je zapakować. Wiecie bagaże, namiot, śpiwory, dzieci... żeby nie zniszczyć i jeszcze dać w jakiejś ładnej formie. Wymyśliłam sobie bawełniane worki i je uszyłam. Jak mój Mąż je zobaczył wróciwszy z pracy to ja myślała, że mnie do lekarza przed wyjazdem jeszcze zabierze...  ale worki też się podobały. To było bardzo miłe, prawie wzruszające, gdy każdy zauważył ten worek...








To każdej deseczki dołączałam jeszcze domowy wosk do konserwacji drewna.




Tak sobie te wszystkie rzeczy stały przed wyjazdem...




Dialog miał miejsce ostatniego wieczoru przed powrotem do Polski:

- Co tam? Denerwujesz się? (mój Mąż)
- Tak sobie myślę, że my to jednak trochę nienormalni jesteśmy żeby zabierać czwórkę dzieci prawie 2000 km  samochodem... (Ja)
- Nie martw się, nam też tak mówili jak dowiedzieli się, że będziemy gościć 6-cio osobową rodzinę... (nasza włoska przyjaciółka)


P. S. Jakiegoż ja miałam stresa dając te moje rękodzieła... zawsze mam...