czwartek, 22 czerwca 2017

Szafa mamy. Uniform No 2.

Jakiś czas temu pokazywałam na blogu uniform. Dlaczego nie fartuch? Noszę go nie tylko w kuchni, podczas gotowania. Bardzo często zakładam od rana i chodzę tak ubrana przez większą część dnia. Jako, że uniform pierwszy świetnie się sprawdzał uszyłam jeszcze jeden.


Tym razem uniform krótki, w formie kamizelki. I okazało się, że traktuję go raczej jako ubranie, wychodzę w nim także poza mieszkanie. Lubię. Mój codzienny strój to zazwyczaj dżinsy i biała koszulka z krótkim bądź długim rękawem. Podczas tegorocznej, chłodnej wiosny bardzo chętnie uzupełniałam go tą kamizelką. Kilkukrotne przeszycia były zamierzone. Krój bardzo fartuchowy. Boki nie są zeszyte, wykończone odszyciem i wiązaniem. Niby prosty, ale ma trochę indywidualizmu. Tkanina to szary len z IKEA.


Serdecznie pozdrawiam


czwartek, 15 czerwca 2017

Projekt 52 - część 3. Kuchnia roślinna.

- Kupiłem coś, ale nie wiem co to jest...
- Super, spróbujemy.
- Sześć kupiłem...


Jako, że mam zaległości w publikacji mojego Projektu 52 (na szczęście z jego realizacją jestem do przodu) mogę podzielić go tematycznie. Dzisiaj prezentuję kuchnię roślinną. Celowo nie używam tutaj słowa wegańską, gdyż w moim przypadku kuchnia ta nie jest związana z ideologią.  Nie jestem bowiem weganką, ani nawet wegetarianką. Gdybym jednak w tej chwili miała wybrać co ma pozostać w mojej kuchni na zawsze: roślina, czy zwierzyna jestem pewna - ROŚLINY. Ostatnio na Instagramie Jadłonomii (Marta Dymek) usłyszałam zdanie: "Jeśli ludzie jedzą za dużo mięsa, to przede wszystkim dlatego, że nie wiedzą jak jeść inaczej".  Jeśli chodzi o mnie i moją rodzinę, to zgadzam się absolutnie. Kiedyś tak było. Teraz mięso jadamy 2-3 razy w tygodniu (wliczając w to wędliny, jeśli chodzi o obiad, to jest to zazwyczaj 1-2 obiady w tygodniu). Przyznaję otwarcie: kuchnię zwierzęcą lubię, kuchnia roślinna mnie zachwyca i zaskakuje. Niesamowite połączenia dają zaskakujące efekty. Brownie z fasoli? Kotlety z kalafiora? Mus czekoladowy z ciecierzycy?  Deser śniadaniowy z szałwią hiszpańską? Dlaczego nie? 

Jeśli jest tutaj ktoś niewtajemniczony: w roku 2017 postanowiłam wypróbować 52 nowe potrawy, co daje średnio jeden nowy smak w tygodniu. Przechodzę do dzisiejszej wyliczanki: 

12. Kotleciki z kalafiora i ciecierzycy.  Ostatnio często jadamy pulpety warzywne. Najbardziej lubiane przez dzieci to te z gotowanych ziemniaków z dodatkami, ale próbujemy nowych. W dzisiejszym zestawieniu gotowany kalafior i ciecierzyca. Wystarczy rozgnieść widelcem (lub zmielić w maszynce do mięsa) podobną ilość głównych składników. Dodać zielonego (koperek, natka pietruszki itp.), podsmażonej cebulki, ząbek czosnku i w razie potrzeby trochę mąki (żeby masa łatwiej się lepiła) i usmażyć na patelni lub upiec w piekarniku. Można podać w bułce, z surówką lub do warzywnego bulionu, jak na zdjęciu.  To inspiracja instagramowa, smaczny, lekki obiad.


13. Pieczone szparagi i inne warzywa. Warzywa piekę często, ale nie wpadłam na to, żeby piec szparagi. Przeczytałam o tym na Instagramie i ani razu w tym sezonie szparagów nie ugotowałam. I zjadłam ich zdecydowanie więcej niż zazwyczaj, bo były po prostu smaczniejsze. Odkryłam też pyszne połączenie pieczonych bakłażanów przekładanych cebulą. Cebula awansowała z warzywa przyprawowego do dania obiadowego. Jeszcze lepsze połączenie to bakłażan cebula i pomidor, do tego kilka kropli oliwy i nawet sól staje się zbyteczna... ach... I jest to danie, którego resztki obiadowe po zmiksowaniu stają się genialną pastą na kanapki albo dodatkiem do chrupiących warzyw surowych (kalafior, kalarepa, marchewka).


14. Młoda kapusta ze szparagami. Tutaj inspiracją była kwestiasmaku.com W oryginalnym przepisie jest mięso z indyka, a szparagi są składnikiem mniejszościowym. U mnie było dużo szparagów, kapusty i koperku. Młodej kapusty nie gotuję. Na oliwie podsmażam lekko czosnek (nie może się zarumienić) i dodaję poszatkowaną, umytą kapustę. Do niej dokładam pokrojone szparagi (główki dodaję pod koniec duszenia), na koniec pęczek siekanego koperku.  Robiłam tę potrawę kilka razy w tym sezonie. Zawsze na 2 dni... nigdy na 2 dni nie wystarczyło... Czasem robiłam wersję kapusta-szparagi, a czasem dodawałam do tego kaszy jęczmiennej. Proste danie jednogarnkowe, polecam.


15. Amarantusko - sezamki. Nie jestem pewna, czy powinny znaleźć się w tym wegańskim zestawieniu... Nawet z ciekawości zerknęłam w internety, ale widzę, że dyskusje trwają, więc ciężko jednoznacznie stwierdzić: czy miód jest wegański. Tak, czy owak jak napisałam, nie mam potrzeby dochodzenia prawd ponieważ weganką nie jestem. Nie ma jajek, nie ma mleka ani masła. Są ziarna i miód, nic więcej. Te jasne ciasteczka powstały z ziarenek surowych, te ciemne z uprażonych. Dodatek ekspandowanego amarantusa powoduje, że sezamki są kruche i delikatne. 


16. Brownie wegańskie. Trudno mi samej w to uwierzyć, ale to najlepsze brownie jakie jadłam... Przepis pochodzi ze strony jadlonomia.com , w skład ciasta wchodzi aquafaba, czyli płyn z puszki ciecierzycy - nic się nie marnuje. Ciasto jest wilgotne, ale delikatniejsze niż zwykłe brownie, nawet lekko się kruszy. Mnie to bardzo odpowiada, ale mojemu mężowi już nie. On wolał to z fasoli...


Brownie z fasoli od  agataberry.pl Wygląda raczej jak gigantyczne ciastko czekoladowe (niewielka forma i mało wyratające ciasto). Do tego jest nieprawdopodobnie proste i szybkie. Tak nieprawdopodobnie, że robiłam je w nocy, pod nieobecność męża, żeby bez świadków mogło wylądować w koszu, tak w razie czego....  Ciasto jest smaczne, ale ta polewa czekoladowa z oleju kokosowego, to dopiero odkrycie! Kilka kostek czekolady i łyżka oleju kokosowego rozpuszczone w kąpieli wodnej i koniec. Ile ja wypróbowałam polew czekoladowych... Lubię gdy pozostają miękkie i nie kruszą się podczas krojenia ciasta, a z drugiej strony takie, które zastygają szybko. Mam już swoje proporcje czekolada/mleko/cukier, ale wydaje mi się, że już tylko tę wersję z olejem będę praktykowała... Prościej i zdrowiej!


W tym punkcie jak widzicie zamieściłam dwa przepisy. Chciałam wyłonić zwycięzcę wegebrownie, ale nie uda mi się. Obie wersje bardzo lubię i piekę regularnie.

17. Mus czekoladowy z ciecierzycy, a właściwie aquafaby, czyli wody pozostającej w puszce po ciecierzycy. To także propozycja jadlonomia.com Zajrzyjcie koniecznie pod link, bardzo ciekawy wpis o tym, kto zrewolucjonizował kuchnię wegańską odkrywszy, że aquafaba ma właściwości podobne do białka (swoją drogą, to białka dużo zawiera, ale roślinnego).  A sam mus bardzo czekoladowy, ja nie wyczuwam smaku ciecierzycy. Również bardzo prosto (rzeczona aquafaba, czekolada, dla chętnych cukier) i zdrowo. Można go użyć jako kremu do tortu, ciasta czy babeczek. Teraz gdy użyję ciecierzycy (zazwyczaj do pasty, ale także dań typu leczo) mam dylemat: robić brownie czy mus... 


18. Deser z chia. Ten deser to także jadlonomia.com Deser, który bez wyrzutów można zjeść na śniadanie. Dlaczego warto użyć chia, zamiast żelatyny, agaru, czy tapioki? Poza tym, że wymaga jedynie wymieszania składników, bez gotowania, namaczania, studzenia i przelewania, robi się sam. Nasiona chia są szalenie zdrowe, pełne kwasów omega. Tak więc super chia miałam od dawna, a deser obchodziłam dookoła. Zrobiłam najpierw z jogurtu (pychota), ale postanowiłam dać szansę wersji wegańskiej. Z mleczkiem kokosowym nie polubiłam się od pierwszego wejrzenia. Może to, które kupiłam było kiepskie, a może za sprawą limonki, którą tu dodaję, a może otwarcia na nowe smaki, nie wiem, ale teraz je bardzo lubię. Deser jest pyszny i bardzo syty. Najczęściej widywany w towarzystwie musu z mango i wcale się nie dziwię, bo to zestaw idealny. A słoiczki to fantastyczna sprawa. W lodówce nie przechodzą innymi zapachami i przy masowej produkcji można je ustawiać jeden na drugim. To bardzo wygodne rozwiązanie.


Projekt 52 daje mi ogromną satysfakcję i dużą przyjemność. Widzę jak zmienia się moje podejście do nowych potraw  i z otwartością myślę o podboju (smakowym) kuchni azjatyckiej. To niesamowite, że coś co za pierwszym razem nie smakuje staje się z czasem moim ulubionym śniadaniem. I to nie koniecznie poprzez próbowanie tego konkretnego smaku. To bardzo ciekawe. Nie wszystkie potrawy w projekcie dają efekt łał!!!, ale każda czegoś uczy.

Jeśli jesteś ciekaw czego próbowałam w ramach Projektu 52 linki poniżej:




ZapiszZapisz

środa, 14 czerwca 2017

Szafa mamy. Sukienki dresowe.

W dzisiejszym wpisie z serii "Szafa mamy" następuje rozdźwięk pomiędzy tym, co noszę, a tym co chciałabym nosić. Są to rzeczy, które mi się podobają, wpisują się w tworzony przeze mnie, nazwijmy to styl, dobrze w nich wyglądam, ale z jakiegoś powodu ich nie noszę... To nowa obserwacja. W tworzeniu przemyślanej szafy chodzi generalnie o to, żeby były w niej tylko takie rzeczy, które nosimy i żeby do siebie pasowały. Minimaliści idą dalej, mają w szafie minimalną ilość rzeczy, które są potrzebne do normalnego funkcjonowania. Ja póki co próbuję jakoś te moje półki ogarnąć i widać już efekty w mniejszej ilości rzeczy. Znacznie szybciej dokonuję wyboru stroju przed wyjściem z różnych okazji, a torba na wyjazd jest mniejsza. Poza tym mało rzeczy mi przybywa, zakupy nie kuszą, chyba że spotkam coś, co jest mi  po prostu potrzebne. Zdecydowanie do przodu. A jednak...


Jesienią ubiegłego roku uszyłam te sukienki/tuniki z dresu i miałam je na sobie zaledwie kilka razy. Myślałam, że będą częściej wykorzystywane wiosną, ale wiosną znów była jesień, a teraz już lato. Nie wiem co z nimi zrobię. Jeszcze chwilę poleżakują i pomyślę. W szafie mam znacznie więcej miejsca niż kiedyś i spokojnie się w niej mieszczą. 

Na zdjęciach powyżej jest prosta sukienka z kieszeniami, poniżej ten sam dres z aplikacją z... jedwabiu... Właściwie to nie jest aplikacja tylko warstwa jedwabiu. Dostałam kawałek tej tkaniny i wykorzystałam jak widzicie. Teraz trochę żałuję, że nie połączyłam go z czymś lżejszym. Szczerze mówiąc, do głowy mi nie przychodziło, że nie będę w tych kieckach chodzić... I z tego przekonania uszyłam dwie od razu... 



Jak już pisałam sukienki bardzo mi się podobają dlatego je pokazuję, mimo braku pewności, że zostaną ze mną na dłużej. Tak na pamiątkę mojej kolejnej lekcji praktycznej.

Z pozdrowieniami


niedziela, 11 czerwca 2017

O tym, że myślenie czasem boli...



Matka Polka miała kryzys. Chciała być Matką bez dzieci. Człowiekiem nieprzewidzianym przez żadne teorie naukowe i testy psychologiczne. Matka Polka zaczęła uciekać. Niby niedaleko, ale  Ikea zamieniła na Muzeum Narodowe, a domowy obiad na tybetańskie pyzy Momo i sernik w modnej kawiarni. I nawet to, że regularnie wychodziła na wybieg (70 km w maju) Matce Polce nie pomogło. Musiała sobie pomyśleć, aż do bólu i krzyku. I nagle zobaczyła Światło. W życiu Matki Polki nic się nie zmieniło, ale boleć przestało. Wróciła do trybu myślenia umiarkowanego i poczuła powrót znajomego szczęścia. Okazało się, że woli pyzy, które sama zrobi w domu. Jednak na sernik i do muzeum to jeszcze się wybierze, tak na spokojnie, bez syndromu ucieczki. Matka Polka wróciła bowiem do siebie po 2 tygodniach tułaczki myślowo-emocjonalnej. Kilka dni temu, wczesnym rankiem, odprowadziła na wycieczkę szkolną najstarsze dziecko bardzo się cieszyła, że w domu ma jeszcze Trójkę....


Właściwie to cała historia, którą chcę Wam dziś opowiedzieć. Teraz to już wystarczy zdjęcia obejrzeć i cały wpis macie ogarnięty. Natomiast chętnych do czytania o rozterkach matki Polki, które nie dotyczą koloru kupki oraz dylematów: czy to już kaszel szczekający, zapraszam na resztę słowotoku...

Myślałam, że zaczęło się od Dnia Matki, kiedy to planowałam zapodać na Instagramie to oto zdjęcie moich dzieci spod kapelusza (wakacje 2016):


Pomyślałam wtedy NIE! To Dzień Matki, nie Dzień Dziecka... Przyszła do mnie znajoma mama i opowiadam Jej, że ja to dzieci, a dzieci to ja, więc czy ja bez dzieci to jeszcze jestem w ogóle? Żalę się  jak to w windzie mnie sąsiedzi nie poznają gdy jestem bez dzieci... A Ona na to: "Czyli chciałabyś być matką bez dzieci?"... Tak, chyba o to mi wtedy chodziło... Chociaż znajomej tłumaczyłam twardo, że to nie tak... Dzień Matki dał mi do myślenia, Dzień Dziecka podobnie. Ugięłam się pod ciężarem codzienności, tej najzwyklejszej, bez atrakcji dodatkowych...  I uciekłam...


Całkiem niedaleko, 15 minut jazdy tramwajem numer 17 do Muzeum Narodowego w Poznaniu. Spędziłam tam kilka powolnych godzin. Burczało mi w brzuchu, bolały nogi i byłam poruszona. Długo stałam przed średniowiecznym osiołkiem z Chrystusem na grzbiecie. Pośród wszystkich patetycznych rzeźb i obrazów rzeźba ta była zwyczajna i bliska. Tutaj możecie ją zobaczyć: "Chrystus na osiołku" M.G. Erhart, ok. 1494. Zwyczajny i bliski, człowiek i osiołek, tak po prostu... Kilka sal dalej piękny Monet, tak zwyczajnie piękny. U Moneta są ławeczki do spoczynku i kontemplowania sztuki, ja marzyłam o ławeczce przy osiołku. Zapatrzyłam się na scenki rodzajowe sztuki hiszpańskiej: "Wnętrze kuchni" (XVII w.), zastanawiałam się czy coś się w niej wydarzyło (bójka? krowa?), czy po prostu dzieci szykowały się do szkoły... "Pijana kobieta", "Operacja" i konie, które nie dawały rady na "Zamarzniętym kanale" - życie... My robimy miliony zdjęć, z których niewiele przetrwa 100 lat, kiedyś malowano obrazy, te już przetrwały wieki... A po scenkach rodzajowych przyszedł czas na kolejne "instagramowe obrazy" - kapitalna "Martwa natura śniadaniowa". Przez malarstwo włoskie szybko przemknęłam, te pyzowate buzie mnie irytują... ale jeden mnie rozbawił. Botticelli i Maryja z Dzieciątkiem - dzieciątko łapie za suknię Maryi i do mleka się dobiera... no super! Maryja, mam to! Pod koniec niespodzianka. Nie wiedziałam, że nasze muzeum ma zbiór obrazów Jacka Malczewskiego. Jestem laikiem jeśli chodzi o sztukę. Nie rozmawiam o sztuce, bo nie potrafię, na sztuce się nie znam. Wiem po prostu, że coś mnie wzrusza, a coś innego wzbudza odrazę. Jeśli chodzi o Jacka Malczewskiego  - Jego obrazy z Aniołami są dla mnie wspaniałe. Wielkie i potężne anioły. Na swoich skrzydłach mogą naprawdę nosić, a mieczami ścinać głowy wrogom... 


W Muzeum było pięknie, ale ucieczka to ucieczka, niczego nie zmienia, nie rozwiązuje problemów i nie koi pędzących myśli. Tylko na chwilę wszystko uciszy. Taka cisza przed burzą...


O co właściwie mi chodzi? Rozterki natury egzystencjalno  - emocjonalnej mają to do siebie, że nie wiadomo o co chodzi, ale generalnie człowiek czuje się słabo. Zastanawiałam się jaka jestem, bez dzieci, bez domu, po prostu ja. I co ze mnie zostanie jak dzieci będą miały swoje życie. Poczułam się też zawiedziona sytuacją z jednym z moich dzieci. I chociaż początkowo wydawało mi się, że to jego wina, poprzez doskonale mi znane: "Jestem złą matką", dotarło do mnie, że to wina moich oczekiwań wobec dziecka... 

Jestem w domu, opiekuję się dziećmi, taki jest mój wybór i moje zadanie, i zazwyczaj moja radość. Robię dużo żeby miały dobre warunki do zabawy, nauki i życia, ale one nie muszą mi płacić spełniając  moje oczekiwania... I nie mam prawa ich stwarzać według moich wyobrażeń... To mogłoby zakończyć się katastrofą... Przecież wcale tego nie chcę. Są wspaniałe takie, jakie są. Nie wymyśliłabym ich lepiej.
A gdy już pójdą w świat? Ja nie zniknę. Zawsze będę ich mamą. Moja rola w ich życiu zmieni się, z każdym rokiem się zmienia... Najstarszej 10 lat temu przestałam zmieniać pieluchy...


Z początkiem tego roku podjęłam kilka decyzji. Postanowiłam zmienić kilka drobnych rzeczy, wprowadzić kilka nowych przyzwyczajeń, działań, zrobić coś w moim zwykłym życiu...  Może więc moje rozterki zaczęły się znacznie wcześniej niż myślałam... Postanowiłam więcej czytać. Przyszedł moment, w którym robiłam tak dużo różnych rzeczy (od gotowania, sprzątania i szycia przez remonty po renowację mebli), że prawie przestałam. Doszłam bowiem do wniosku, że nie ma sensu sokoro czytam po 2-3 strony dziennie... Zmieniłam to, czytam 1 książkę na miesiąc. Tak wiem, że to niewiele, ale ostatnio trafiłam na kapitalny tekst dreem big, start small na blogu magdat.pl i artykuł utwierdził mnie w przekonaniu, że to dobry krok. I chyba to książki obudziły moje myśli.  Niewinnie zapowiadające się "Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym" pokazuje jak bardzo nasz umysł podatny jest na na manipulacje... Daniel Kahneman książkę tę napisał na podstawie badań naukowych. Moje myślenie okazało się oparte na intuicji, nie rozumie - wpadam we wszystkie pułapki, które autor zastawia. Po kolejnym takim wniosku wkurzyłam się, bo w końcu skoro pisał: "odpowiedz intuicyjnie", no to odpowiadałam. Okazuje się jednak, że są tacy, którzy nawet wtedy nie wyłączają logicznego myślenia. Mnie wyłączanie myślenia przychodzi bardzo łatwo... Przypomniała mi się też książka o tym jak naszą osobowość kształtuje kolejność narodzin, czyli to którym dzieckiem w kolejności jesteśmy ("Najstarsze, średnie, najmłodsze" R.R. Richardson). Do moich rozmyślań dołączył film o tym jak ludzie, biorący udział w eksperymencie zadawali ból człowiekowi za złą odpowiedź na pytanie. Dostali takie zadanie, wiedzieli, że to eksperyment naukowy, nie byli pod presją utraty własnego życia. Po badaniu osoby poddane eksperymentom były w szoku, że były do tego zdolne... Jest to eksperyment Milgrama, który miał na celu zbadanie mechanizmów zbrodni ludobójstwa podczas II Wojny Światowej. Badani zostali starannie dobrani, z różnych środowisk, klas społecznych, w różnym wieku. Zaczęłam zastanawiać się na ile jestem bytem niezależnym. Przygnębiała mnie myśl, że ktoś, kto pozna o mnie kilka faktów, nałoży wyniki eksperymentów społeczno - psychologicznych, będzie w stanie przewidzieć każdą moją decyzję. Decyzję jak decyzję, to jaka jestem! Przygnębiał mnie fakt, że wszystko jest wiadome.... A moja wyjątkowość jest jedynie wypadkową wielu niezależnych ode mnie sytuacji... 

Tylko co to zmienia? Ta świadomość? Nic. Po pierwsze jestem wyjątkowa, bo to właśnie mnie to wszystko spotkało. Bez sensu wciągnęłam się w rozmyślania oderwane od mojej historii. Mam rodziców, z których każde ma rodzeństwo. Mam wspaniałych młodszych braci, i również dzięki nim jestem taka, jaka jestem. Dlaczego ma to być powodem do moich rozterek... Jestem kontynuacją pięknej historii rodzinnej. Myślę intuicyjnie? Tak właśnie jest. Można nad tym pracować: przeczytać mądrą książkę, podejmować bardziej świadome decyzje, zastanawiać się wiele razy, rozpatrywać każde możliwe rozwiązanie... Można, ale ile razy to intuicja ratowała życie? A eksperyment Milgrama? Jak pisała Szymborska "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". To dla mnie kolejne potwierdzenie tego, że nie mam prawa osądzać ludzi za ich postępowanie... Nie mogę być pewna, że podczas wojny byłabym bohaterką...


Drugi plan, który realizuję od stycznia można obserwować na blogu i Instagramie. To co wielcy robią z książkami, ja zrobiłam z jedzeniem  - Projekt 52 - jeden nowy posiłek na tydzień. Jaki jest mój cel? Rozwijaj się, nie stój w miejscu - mówią wszyscy i wszędzie. Pomyślałam, że nie muszę znaleźć kolejnego zajęcia, kolejnej rzeczy, której się nauczę. Mogę stawiać sama sobie wyzwania, w mojej codzienności. Idzie mi całkiem dobrze. I ten fakt wcale mi nie pomógł w moim "dole" ponieważ czułam się ograniczona... Taaa, ja to potrafię... Od stycznia marzyłam o wytrawnych (niesłodkich) tartach. Uwielbiam tarty, ale moja rodzina nie bardzo, te słodkie to może jeszcze... I wymyśliłam sobie, że nie mogę! I gdy się tak już buntowałam i uciekałam to na dodatek upiekłam sobie tartę ze szparagami, a później z burakami! 

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, fakt jest taki, że tarty zadziałały terapeutycznie... Poza tym, że były pyszne przestałam myśleć, że nie mogę. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym piekła je specjalnie dla siebie! Moja rodzina dostała tego dnia inny obiad. Raz na jakiś czas zrobić dwa obiady to nie problem, przecież nie codziennie chce mi się tarty... A poza tym usłyszałam z ust Najstarszej: "Nawet ładnie to wygląda". Czy taka obserwacja nie jest początkiem do spróbowania? Ja myślę, że jest. 


Mam te moc! Trzecią sprawą, za którą się zabrałam zaczynając ten rok był powrót do biegania. Kolejny powrót. Niedawno (chwaliłam się na Instagramie) przebiegłam 11 km. Gdy wychodziłam z domu byłam poddenerwowana. Pierwsze kroki - nerwy puściły - włączyło się myślenie: skąd ten stres, nikomu nie muszę tłumaczyć się gdy przerwę bieg po 6 km... Wynikał on z faktu, że nie wiedziałam, czy jestem w stanie przebiec tę trasę. Gdy wybiegam z domu na 6 km, które pokonuję regularnie, to wiem, że mogę. Nawet jeśli po 2 km dopada mnie zapaść (mięśniowa lub oddechowa) to wiem, że dam radę, bo robiłam to wiele razy. Gdy pierwszy raz po 3 latach chciałam przebiec ponad 10 km nie wiedziałam czy jestem w stanie... Doświadczenie! To ogromna siła! To moc, którą mam! To moje 11 km, to zupełnie odwrotnie niż z pierwszym krokiem na księżycu: to mały dla  krok dla ludzkości, duży dla człowieka (mnie). Teraz już wiem, że przebiegnę 11 km.


Kiedyś pewna znajoma, nie mając nic dobrego na myśli, powiedziała żebym za dużo nie myślała, bo nie wychodzi mi to na dobre. Układając w myślach ten wpis  planowałam przyznać Jej rację, ale to nie jest prawda. To jest moje kolejne doświadczenie: uciec, szukać, odnaleźć, wrócić. Było mi potrzebne, żebym nie zadręczała się pytaniami przez kolejne tygodnie. Zapamiętałam: to jest moje życie i jestem szczęśliwa Ja - Karolina. 


niedziela, 4 czerwca 2017

Biurko w przedpokoju - nowe oświetlenie i rośliny w szklarniach.

Witajcie po przerwie. Dzisiaj postanowiłam pokazać kolejną odsłonę mojego biurka. Zmiana nastąpiła w oświetleniu i roślinności. Poprzednie ustawienia można zobaczyć TUTAJ. Nie wiem która wersja jest korzystniejsza wizualnie, mam wątpliwości. Mam natomiast pewność, że tę lubię najbardziej, najlepiej się w niej czuję. Po pierwsze mam zielone, które ma bezpieczne, szklane domki, dzięki temu nie zaczepiam o nie podczas moich robót. Po drugie w końcu nastała jasność. Poprzednie oświetlenie było raczej do ozdoby, nie do pracy. Zobaczcie zatem.



Oświetlenie zostało zakupione w IKEA. Dokładnie był to kabel z oprawką i żarówka. Wisiała tak sobie żarówka na kablu kilka dni i czegoś mi brakowało. Nie chciałam żadnych żyrandoli czy podobnych form i nagle doznałam oświecenia... Wywierciłam odpowiedni otwór w drewnianej, kuchennej miseczce. I tak powstał ten za mały żyrandol. Mam jeszcze inny pomysł na oświetlenie w tym miejscu, możliwe więc, że jeszcze będą zmiany.


Wolałbym, gdyby wisiała tutaj jakaś mniejsza zielonka, ale ten asparagus był zagrożeniem w innym pokoju. Najmłodszy ciągle go skubał. Wisi więc w przedpokoju i ładnie odrasta po zimowej zapaści. Kwietnik to oczywiście dzieło domowe.


Szklane domki dla roślin. W internetach tryumfy zbierają lasy w słoikach. Bardzo mi się podobają, ja jednak posadziłam inną roślinność. W akwarium rośnie trawa i rozchodnik. Nie wiedziałam, czy to się uda, bo Pan ostrzegał, że to rośliny nadworne. Roślinność stała na próbę kilka tygodni. Nic jej nie było więc dostała domek. Tutaj czuje się wspaniale i zaczyna wyglądać na zewnątrz. I nawet koleżków zwołała...





Sukulenty też lubią słoiki. Te dwa z drobnymi listkami są bardzo kruche i w takich domkach są bezpieczne. Na biurku często coś robię, szyję i z otwartych doniczek często sypała się ziemia. Teraz nie mam takiego problemu. Jestem bardzo ciekawa jak będzie wyglądał w butelce ten drobniutki gdy porządnie się rozrośnie.






Ważną część biurka stanowią moje ukochane durnostojki (durnostójki), czyli rzeczy, które po prostu ładnie wyglądają. Te dwa serduszka bardzo często łapią się na zdjęcia. Moje ulubione. Po wyszczotkowaniu i oliwieniu nabrały jeszcze charakteru. Uwielbiam poznawać drewno. Miękkie, iglaste łatwo obrobić i wyczesać. Drugie, dębowe serduszko, ma płytkie rowki, nie miałam tyle siły i cierpliwości, żeby je czesać. Dotykam, głaszczę i wącham. To istna terapia sensoryczna.




Wcześniej napisałam, że nie mam wielu takich ozdobników w domu, ale dojechałam do tych zdjęć i zdanie wymazałam... Jednak trochę ich stoi tu i tam... W przedpokoju, na skrzyneczkach moje domki. 


Na biurku mam też kilka książek. Trzymam tutaj kilka roślinnych pozycji. Lubię do nich zaglądać. Zrobiłam dla nich podpórkę, żeby grzecznie stały. Gruba decha i dwa kątowniki dają radę.


O ile "Botanicum" i "Sekretne życie drzew" nie trzeba przedstawiać, to wspomnę o kapitalnej i praktycznej, małej książeczce "Porady Roślinne". Zainteresowałam się nią obserwując instagramowy profil @roslinnezaplecze Jeśli ktoś ciekaw książeczki proponuję zajrzeć na ten profil. Książeczka napisana jest w podobny sposób. Skrzętnie zapisywałam owe roślinne porady, dopóki nie dowiedziałam się o wydaniu książki. I uwaga! Wczesną wiosną wybrałam się nawet na spotkanie autorskie. I... pomyliłam godziny. Jak ja nie znoszę gdy mój mąż wtedy pyta: "Ale jak to się stało!?" No stało się... nie pierwszy nie ostatni... Zabłądziłam też pod Rondem Kaponiera... No stało się, nie pierwszy, nie ostatni... Kiedyś to rondo nie miało podziemi, a dworzec kolejowy galerii handlowej... Wracając do tematu. Mimo, że się spóźniłam spotkałam autora i książeczkę zakupiłam. Nie miałam pojęcia, że ten autor i entuzjasta roślinny, to tak młody człowiek. Nie omieszkałam go o tym poinformować, zmieszał się młody człowiek. A ja taka stara wróciłam do domu... 


Bardzo się cieszę, że udało mi się napisać. Lubię tego bloga, chętnie tutaj wracam i oglądam.  Kawał mojego czasu i kawałek życia. Widzę, że blogowanie powoli odchodzi. Są szybsze i łatwiejsze (zajmujące mniej czasu) narzędzia dzielenia się swoimi myślami, czy dziełami. Sama chętnie korzystam z Instagrama. Jednak blog to blog. Mam nadzieję, że nie porzucę tego miejsca, nie planuję. Robiąc ten wpis zobaczyłam kolejne rzeczy, które zrobiłam, a fakt ten tak szybko mi umyka i zapominam... Wiszący kwietnik, żyrandol z miseczki i ogranicznik do książek. Niby nic, niewiele, ale w końcu to pomysł i praca warta zapamiętania. I zobaczyłam coś jeszcze. Zdecydowanie wyszłam z fotografii... dużo gorzej mi szły wczorajsze zdjęcia. Zrobiłam ich dziesiątki, żeby coś wybrać. No cóż, żaden ze mnie geniusz fotografii. Nie ćwiczę - nie idzie...

Światło widzę, widzę Światło! 

Z pozdrowieniami.