piątek, 17 listopada 2017

Mam na imię Karolina, jestem kujonem. Nowa pasja!

Jak zwykle po długiej przerwie wracam z tym, co dzieje się obecnie. Kilka projektów w tym czasie zrobiłam, ale ostatnio zdecydowadnie omamiły i omotały mnie włóczki... Moje neurony zamiast osłonek mielinowych mają obecnie wełniane otulacze dżersejowe... Może się nie spalą, bo przecież wełna się nie pali.




Jestem kujonem. Takie wyznanie można było całkiem niedawno przeczytać na moim Instagramie. Bardzo możliwe, że to świadomość ostatniego roku z 3 z przodu spowodowało te przemyślenia. Dla stałych Czytelników normalne jest, że raz na blogu gotowanie, innym razem murarka, na chwilę krawiectwo, które igłę na wiertarkę zamienia dwa dni później... To musiało się wydarzyć: w moje nadpobudliwe ręce trafiły druty (bo szydełko już było...).






Jestem kujonem. Nic nie przychodzi mi bez pracy i nauki. Dostawałam piątki, kiedy się nauczyłam, ściągać nigdy nie umiałam. Czapka wychodzi mi najszybciej za drugim razem. Dziergam próbki i wprawki z internetowych kursów, jak na kujona przystało. Tak właśnie jest i po kilku tygodniach całkiem sprawnie rozmawiam już z doświadczonymi dziewiarkami. Postawiłam nawet pewną tezę: to dzięki temu, że jestem kujonem potrafię tyle zrobić. Wiem, że nie jestem złotym dzieckiem i jak mi nie wychodzi to muszę się douczyć, poćwiczyć. Wiem też, że niemal wszystkiego mogę się nauczyć. To moja supermoc! 




Nie wiem czy teraz dzieci tak mają, czy tylko moje, brak im cierpliwości, szybko się zniechęcają brakiem wyników, albo słabszymi niż się spodziewali. Dlatego cieszę się, że mogą teraz mnie obserwować w moich drutowych zmaganiach. Cieszę się, że mogłam wczoraj pokazać najstarszej jaka dumna jestem z pierwszej czapki zrobionej na okrągło, bez zszycia, że się nauczyłam, a Ona mnie słuchała. I nawet powiedziałam, że kiedyś skarpetki wydziergam, już cały filmik instruktarzowy z 16 części obejrzałam, jak najwspanialszą przygodówkę...




Długo broniłam się przed drutami, choć ciągnęło mnie bardzo. Moja znajoma zapytała kiedyś, czy mnie to nie męczy. Trochę szycia, trochę stolarki, gotowanie, murowanie i malowanie, szydełko od czasu do czasu. Powiedziałam, że nie, że robię to, co jest mi potrzebne i jak już zrobię, to przestaję. Zawsze robię notatki, jak na kujona przystało, gdy do czegoś wracam po kilku miesiącach czy latach, nie zaczynam od początku, zaczynam od notatek. Dlatego często korzystam z własnych wpisów na blogu. Te wszystkie aktywności nie wynikają z potrzeby zmian, czy niespokojnych zawirowań duszy, ale zwyczajnej potrzeby, czy choćby kaprysu, chęci posiadania czegoś. To pytanie jednak we mnie trwało. W końcu wypieranie prawdziwych przyczyn nie jest obce mojej człowieczej naturze. Dlatego wstrzymałam moje dziewiarcze zapędy. Do czasu gdy zaczęłam poznawać dobroczynne działanie wełny i zupełnie przeciwny (dobroczynności) ich koszt... 





To bardzo ważny aspekt mojego robienia wszystkiego. Zwyczajnie nie mogę kupić sobie wielu z pięknych rękodzielniczych wytworów, a lubię bardzo otaczać się nimi, ich niepowtarzalnośćią, nieidealnością i często nieanachalną urodą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że są warte ceny. Wiem ile pracy kosztują. Mam ogromnie dużą radość i satysfakcję, że tak wiele rzeczy zrobiłam sama. Jeśli jednak mogę to bardzo chętnie kupuję rękodzieło od innych, nie nabyłam odruchu, że wszystko muszę sama. A raczej pozbywałam się go wraz z pojawieniem każdego dziecka... 




Nowa pasja to cudowny etap. Jeszcze nie wiem jakie włóczki lubię najbardziej i druty: metalowe czy drewniane, duże czy małe, na żyłce czy bez. Robię, pruję, jeszcze nie do końca wiem co mi pasuje, ale powoli zaczynam to widzieć, poznawać, nabierać doświadczenia. I okazuje się, że choć wszystkie ubrania mam bardzo spokojne, nudne i zazwyczaj szare to wełna sprawia, że świruję i nagle robię sobie zieloną czapkę! I uwielbiam! I kupuję do niej miodowe rękawice! Wełna ma dużą głębię koloru, zmienia się pod wpływem światła, to mnie zachwyca.




Na koniec konkret. Dzięki drutom zrobiłam w końcu to, co chciałam zrobić z bawełnianym sweterkiem. Zakupiony w lumpeksie jest ze mną od wielu lat, ale noszony niezbyt często. Cudowna, mięciutka dzianina, wyraźny splot i jakiś taki za mały od początku. Dorobiłam mu mankieciki i jest idealny, choć bawełna bardziej nadaje się na wiosnę i lato.





I oczywiście..... Marzenie mam... Marzenie mam.... Cudny wełniany sweter.... Cały mój.... Druty rozmiar 10 mm... Nie jeden.... Wymyśliłam już dwa albo trzy..... bo kto z was nigdy nie gonił za marzeniem....


4 komentarze:

  1. Karolina, piękne te Twoje produkcje! Sweterek bardzo zyskał na urodzie. Lubię Twój styl :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo Aga 😀 Mnie też bardziej podoba się w tej wersji 😀

      Usuń
  2. Cudny ten Twój wełniany świat :) a ja mam trochę jak Ty: wolałam się po prostu NAUCZYĆ niż nauczyć się ściągać ;) kiedy na coś się uprę - muszę się nauczyć, muszę chociaż spróbować. no i z rękodziełem też mam podobnie: podziwiam, doceniam, znam wartość, ale nie za bardzo mogę sobie na nie pozwolić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję 😀 Ściąganie było dla mnie tak wielkim stresem, że prawie nigdy się nie decydowałam 🤓

      Usuń

Na moim kameralnym blogu zaczęło pojawiać się dużo spam'u... Zdarzyło się nawet, że przedostał się przez zabezpieczenia bloggera i został opublikowany jako komentarz. Stąd moja decyzja o moderowaniu komentarzy. Dziękuję za każdy niespamowy komentarz :-).